środa, 28 grudnia 2016

Czy można myć włosy mydłem?

Dość popularne jest mycie włosów żelem do ciała albo płynem do higieny intymnej. Skład tych produktów jest na ogół zbliżony do składu szamponów (pomijając substancje kondycjonujące - nie każdą z nich można stosować na skórę na dużej powierzchni), niezniszczone czy niezbyt wysuszone włosy nie odczują zatem większej różnicy. Ale mydło (prawdziwe mydło, a nie żelowe wariacje z SLSem na pierwszym miejscu w składzie) budzi już większe emocje.


Inny środek myjący, inna konsystencja, wysokie (zasadowe) pH - słowem, można się zastanawiać:

Zaszkodzi włosom czy nie?
Przede wszystkim warto wspomnieć o roli pH kosmetyku. Bardzo popularne (i uważane za oczywistą prawdę) jest to, że zasadowe pH bardzo silnie rozchyla łuskę włosa. Jak to jednak czasem bywa z tego typu stwierdzeniami, prawdy jest w nich niewiele (super wpis na ten temat, ze źródłami, znajdziecie tutaj). Łuska włosa staje się ,,rozchylona", czyli bardziej przepuszczalna po prostu we wodzie, przy czym pH w przedziale 4-9 nie robi jej wielkiej różnicy.
Zasadowe pH nie jest jednak ulubionym środowiskiem keratyny - innymi słowy, zniszczonym włosom, mydło (szczególnie nałożone na dłużej) może pomóc zhydrolizować część wiązań w keratynie i zniszczyć się jeszcze bardziej.
Do tego, warto dodać, że prawdziwie mydło, o ile nie ma dodanej ekstra nadmiarowej porcji olejku, bardzo mocno wysusza, bo po prostu jest silnym detergentem.
Włosy umyte mydłem najprawdopodobniej będą też matowe, no, chyba, że używamy do mycia demineralizowanej wody. Produkt nie spłukuje się łatwo, a do tego w zwykłej, twardej wodzie, część mydła po prostu wymienia kation ze swoim otoczeniem i osadza się na włosach w postaci trwałych, nierozpuszczalnych w wodzie i trudnych do usunięcia soli wapnia lub magnezu. Osady te odbierają blask włosom i utrudniają czesanie.
Jeśli więc mydło, to tylko z miękką wodą, albo remedium - kwasową płukanką. Woda z kwaskiem cytrynowym, owocowym lub octem pomoże pozbyć się niechcianego osadu mydła wapniowego z fryzury.

Skoro tyle z tym zachodu, to po co kombinować z mydłem?
Myślę, że skoro tylu ludzi pyta i próbuje, to coś w tym musi być ;) Mnie osobiście mydełko nie kusi (suche włosy), ale rozumiem np. ból osób uczulonych na Cocamidopropyl betaine, składnik obecny w większości szamponów. Mydło jest znacznie prostsze w przyrządzeniu od szamponu, łatwiej też znaleźć gotowe o krótkim składzie.



środa, 21 grudnia 2016

Garstka wspomnień

Dziś filozoficznie. Ostatnio było o nostalgii, dziś o wspomnieniach kosmetycznych. Blogi pełne linków afiliacyjnych, bilboardy - reklam, a centa handlowe wrzą tak, że wolę zapłacić dwa razy tyle i wybrać się do osiedlowego. Tymczasem ja wspominam przedmioty, których w większości dawno już nie ma i przy okazji czasy, które minęły. Dzieciństwo. Dorastanie. Pierwsze doświadczenia z kosmetykami. Zapachy. Opakowania. Naiwne odbieranie reklam, spełnione (albo i nie) obietnice. Może i przy okazji mocniej spojrzałam na to, że niegdysiejsze must-have dziś nic nie znaczy ;) 
Jakie kosmetyki zapamiętałam najmocniej? Rzecz jasna te, które najmocniej pachniały i miały najładniejsze opakowania lub najbardziej ,,wypasioną" reklamę ;)

Krem półtłusty Pani Walewska

Absolutnie pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Półeczka mojej mamy na początku lat 90-tych. Jest bardzo skromnie: pomadka Celia w intensywnie różowym kolorze (mama wyglądała w tej barwie autentycznie przepięknie), krem Nivea, szampon Eva Natura pokrzywowy... i właśnie Pani Walewska. Oczywiście nie używałam tego kremu, podobnie zresztą, jak moja mama, która ma wrażliwą skórę, ale produkt wrył mi się w pamięć jako przeogromny luksus. Najsilniej zadecydowało o tym prawdopodobnie piękne, jak na tamte czasy, opakowanie. Kobaltowe szkło, fikuśny słoiczek, wyczuwalnie ciężki, szczególnie w małej dłoni. Do tego, krem był wściekle, nieznośnie wręcz perfumowany. Jedynie to budowało we mnie jakiś hamulec do wypróbowania. W końcu jednak podebrałam, co skończyło się burą (wspinaczka po szafie) i wysypką. Moja mała główka przyswoiła wówczas raz, a dobrze, informację, że substancje, które silnie pachną powinny trzymać się z dala od twarzy ;)


Produkty Pond's

O ile się nie mylę, pierwsza marka, która tak mocno próbowała podkreślić zasadność zmywania makijażu mleczkiem zamiast wodą i mydłem. Do tego tonik. I krem. Oczywiście długo się z tak śmiałą wizją na polskim rynku nie utrzymali ;)
Pamiętam, jak mama dostała zestawik trzech produktów (zielona wersja) pod choinkę od taty. O ile mleczko i tonik nie przypadły jej do gustu, o tyle krem już tak. Opakowania były proste, lekkie, plastikowe, z taką urzekająco spójną i prostą (jak na tamte czasy) szatą graficzną. Mama już raczej się nie przerazi, kiedy publicznie przyznam się, że owszem, podbierałam i wspominam tonik, mleczko i krem jako delikatne, ,,normalne" produkty o całkiem ładnym, choć syntetycznym i silnym, zapachu. Ogólnie zastanawiam się, ile prawdy jest w stwierdzeniu, że kosmetyki pielęgnacyjne pachniały kiedyś (mam na myśli lata 90-te) znacznie mocniej. Być może po prostu mam dziś słabszy węch. Dzieciństwo to dla mnie jednak raczej wielkie morze zapachów, z których kosmetyki wybijają się z ogromną siłą, czasem przerażającą.

Dezodorant w sztyfcie Mennen
Wspomniałam już o przerażających zapachach. Tak się składa, że woda ,,Być może...", dezodorant ,,Currara" i popularne męskie wody po goleniu, odrzucały mnie w równym stopniu, co i moich rodzicieli. Ogólnie wszelkie wody i dezodoranty służyły w domu za ozdobę lub prezent przechodni ;) 
Jako, że po obojgu rodzicach odziedziczyłam wrażliwą skórę i raczej wybredny nosek, to wraz z rozwojem rynku pachnideł niskiego lotu, dość szybko wyłapywałam, co byliby w stanie zaakceptować, a co nie ;) Powyższy dezodorant w szyfcie mój tata dostał kiedyś na urodziny i z nostalgią wspomina, że jako jeden z niewielu nie wykręcał nosa ;) Mi również podobał się jego zapach, chociaż raczej była to ,,chemia gospodarcza", tyle, że w miarę dyskretnym wydaniu.

Exclamation I

Tu już coś bardziej ,,perfumeryjnego" - mój pierwszy zapach, kupiony w piątej (!) klasie podstawówki! Zapach zna prawie każda moja rówieśniczka, to mnóstwo słodkich owoców, osmantus i delikatne waniliowo-sadałowo-piżmowe tło. Używanie go było takim przeżyciem, że buteleczkę mam do tej pory ( i swoją drogą, myślę, że jej projekt jest bardzo fajny :)

The Healing Garden

A to już coś, co podoba mi się do tej pory. Wszystkie cztery dostępne w Polsce serie były świetne: lekkie, naturalne i faktycznie aromaterapeutyczne. Szczególnie wspominam zieloną herbatę - zapach niby prosty, ale robił, to, co miał - wyciszał i dodawał pogody ducha. I kosztował tylko dwie dyszki! Naprawdę ubolewam, że seria jest do kupienia tylko w sieci.

Szampon Timotei
Pamięta ktoś tą buteleczkę? Oprócz tego ze zdjęcia pamiętam jeszcze miodowo-jajeczny, z minerałami (mój ulubiony!) i grejpfrutowy. Już jako dziecko miałam suche włosy i szybko zauważyłam, że po Timotei znacznie łatwiej je rozczesać niż po szamponie z kaczuszką ;)

Cement-ceramid
A to już był szał! Zawsze miałam delikatnie mówiąc, kiepskie włosy, ale najgorsze jako nastolatka: kruszyły się podczas czesania, nie potrzebując do tego farbowania ani prostownicy. Szampon musiałam mieć więc od razu, kiedy go wprowadzono. Jako bomba silikonów, był ulubieńcem moich włosów, niestety gorzej tolerowała go skóra głowy.

Hydrafresh

Krem-legenda. Swego czasu miały go w łazience prawie wszystkie młode kobiety. Jest to jeden z tych kosmetyków, których używa się tak przyjemnie, że stają się niedoścignionym ideałem, do którego równa się całą resztę. Ładny, przyjemnie ciążący w dłoni, szklany słoiczek, delikatny kolor, owocowy zapach i świetna konsystencja. Do tego mocne wrażenie orzeźwienia tuż po nałożeniu. Otoczka produktu na szóstkę. A w kategorii lekkich kremożeli nawilżających dla mieszanej cery po prostu niezły, nieprzekombinowany krem.

Lipidiose Mains
Wycofany kilkanaście lat temu krem do rąk za którym bardzo tęsknię. I zdumiewa mnie, że inne osoby nie wspominają go dobrze, bo to ja najbardziej wybrzydzam w kwestii kremów do rąk. Dobrze sprawdzał się na podrażnionej, piekącej, łuszczącej się skórze. Zaognione zmiany fajnie się po nim goiły i chociaż ostatnio smarowałam nim ręce kilkanaście lat temu, czasem mam nadzieję, że producent go wznowi ;) 

A jak tam Wasze wspomnienia? 

Życzę Wesołych Świąt!




czwartek, 1 grudnia 2016

Zapach nostalgii - Bois Farine



Nie będzie szczególnie trudno wyobrazić sobie, jak przyjemny jest powrót ze spaceru po mieście ogarniętym śniegiem, pluchą i wszelką ponurością do domu, w którym pełno drewnianych mebli, a na stole czeka ciasto z orzechami. Zdejmuje się mokre buty i kurtkę, ciało ogarnia przyjemne ciepło. Jeszcze niesie się w sobie trochę niepokoju dnia, ale powoli rozpoczyna się domowa błogość. Jako pierwszy powracający domownik, widzi się porozrzucane rankiem w pośpiechu rzeczy, mimochodem zerka na wspólne zdjęcie, zastanawia, jaki jest w tym wszystkim sens. W nozdrza uderza woń drewna, a zaraz potem aromat wypieków. A może odwrotnie? Nieważne.
Bois Farine L'Artisan Parfumeur to właśnie zapachowy odpowiednik tego wrażenia. Z jednej strony ciepło i bezpieczeństwo - z drugiej - nostalgia, może lekki niepokój.
Perfumy to chemiczna zagadka - bardzo, bardzo różnią się w zależności od skóry. Kiedy użyje ich mój mąż, pachnie ciastem z olejkiem migdałowym, a kiedy zapach gaśnie - pudrem i chlebem. Zapach jest na nim trwały i dość silny.
U mnie jest inaczej. Przeważa suche, rozgrzane drewno: zapas przy kominku, meble. To nie są meble staroświeckie, tylko świeże, z jasnego drewna. Dalej pojawiają się tłuczone migdały, orzechy, naturalny, dobry marcepan. Gdzieś brzmi drzewo sandałowe i gwajakowe. Po chwili do akcji wkraczają domowe ciasta i chleb - niekoniecznie bardzo świeże, ale bardzo prawdziwe. Ich motyw jest nader wyraźny, więc chcąc nie chcąc, ląduje się w krainie wspomnień. Na koniec po zupełnym przejedzeniu wypiekami, herbatka z korzenia lukrecji. Zapach powoli gaśnie, zapada w sen.
Trwa na skórze mniej więcej 4 godziny.
Dzieło Jean-Claude'a Elleny. Uczta dla nosa i zarazem, dzięki sporej dawce ciepła bez nadmiernej słodyczy, moje ulubione perfumy na zimę.

piątek, 11 listopada 2016

Czy domowe sposoby działają? KAWA

Smak i zapach kawy jakoś nigdy mnie nie nęciły. Działanie na skórę - zdecydowanie tak. Peeling kawowy zna niemal każda osoba i ze względu na fantastyczne ścierne i masujące właściwości drobinek nie sposób stwierdzić, że nie robi tego, co powinien.
Ale czy zwykła,mocna kawa może mieć jakieś konkretne i wymierne właściwości dla skóry? Teoretycznie powinna, zawiera przecież kofeinę i sporo przeciwutleniaczy. Te na pewno znajdą się w  wyciągach otrzymanych ,,profesjonalnymi metodami" - ze zwiększeniem kontaktu między fazami, intensywnym mieszaniem, w starannie dobranym rozpuszczalniku. Pytanie, na ile uświadczamy ich obecność w naparze (który z chemicznego punktu widzenia jest tylko produktem pobieżnie wykonanej ekstrakcji gorąca wodą).
Interesują nas przede wszystkim kwestie rozpuszczalności i działania miejscowego.


Skóra na stymulantach
Jeśli chodzi o kofeinę, sprawa jest z grubsza prosta. Kofeina stosunkowo dobrze rozpuszcza się w wodzie - im woda gorętsza, tym lepiej. Jeśli wyciągamy maksimum tzn. zaparzamy drobno zmieloną kawę w kawiarce lub ekspresie, możemy spodziewać się napoju o zawartości kofeiny 212 mg/100g napoju (wg USDA).
Pozytywne skutki działania kofeiny można zauważyć w postaci pobudzenia mikrokrążenia, a więc np.  likwidacji obrzeków pod oczami i redukcji cellulitu. Przyda się zatem także, żeby polepszyć ukrwienie skóry głowy czy miejsc, w których skóra wyraźnie traci jędrność.
Kofeina, jak na związek dość nieźle rozpuszczalny w wodzie, całkiem nieźle radzi sobie z penetrowaniem skóry.
Wykres absorpcji składników stosowanych na skórę (na podstawie wykrywania ich metabolitów w moczu) [źródło]


Swoją drogą, to całkiem dobrze, że związek wchłania się do krwioobiegu - wg najnowszych badań to metabolity kofeiny, nie sama kofeina zapobiegają starzeniu się tkanek skóry i oczu spowodowanych stresem oksydacyjnym. Z tego samego powodu nie tylko kawa wcierana, ale też wypita, może się nam przysłużyć :)

Bogactwo przeciwutleniaczy?
Owszem, kawa zawiera ich całkiem sporo. Problem w tym, że przeciwutleniacze jako spora grupa związków o różnych właściwościach potrafią świetnie rozpuszczać się w wodzie (jak na przykład kwas galusowy), ale też nie rozpuszczać się niemal wcale (jak flawon). W naparze będziemy mieć te rozpuszczalne - z kwasem chlorogenowym na czele (i w przewadze). Mimo, że nie jest to szeroki wachlarz przeciwutleniaczy, to i tak posiada ciekawe właściwości - najbardziej interesującą, poza oczywiście spowalnianiem utleniania jest stymulacja syntezy kolagenu. Co ciekawsze, wyniki uzyskano podczas stosowania na skórę (a przecież związki dobrze rozpuszczalne w wodzie zwykle są dla niej słabo dostępne).

Starając się podsumować całe rozważanie - zarówno picie (niewielkich ilości) kawy, jak i stosowanie na skórę dla urody jest jak najbardziej uzasadnione.
Trochę mi ulżyło, zważywszy, że podczas mojej krótkiej pracy naukowej, wypiłam jej całe morze ;)
Jakże prawdziwy obraz spożywczej strony robienia doktoratu ;) [źródło]

czwartek, 27 października 2016

Jak rozczesać włosy... kiedy wszystko zawiodło

lub jak rozczesać kołtun.
Powinnam dać temu bardzo krótkiemu wpisowi etykietę ,,dla desperaty", bo w istocie jest to porada jedynie dla mega zdesperowanych posiadaczek wysokoporowatych lub zniszczonych włosów. Kiedy okazało się, że fryzura z lakierem po imprezie nie chce ruszyć się z miejsca, czupryna na wietrze zamieniła się w filc albo po farbowaniu w domu grzebień/szczotka utknęły we włosach i po wysuszeniu nie jest lepiej - ten sposób da radę.

Wiecie, co jest substancją, która powoduje, że odżywki ułatwiają rozczesywanie? To kationowe środki powierzchniowo czynne, pośród których najpopularniejsze są chlorki (albo siarczany) cetrymoniowy i dokozylotrójmetyloamoniowy (cetrimonium chloride/methosulfate i (behentrimmonium chloride/methosulfate). Przeciętna odżywka do spłukiwania może zawierać do 5% tych związków (więcej nie dopuszcza kultowe rozporządzenie UE). Tak się ciekawie składa, że używa się ich nie tylko po to, żeby kondycjonować nasze włosy. Znacznie więcej (5-15%) znajdziemy w... płynie do płukania tkanin (pod hasłem ,,kationowe środki powierzchniowo czynne").

Tajna metoda rozplątywania to po prostu zamoczenie włosów (NIE dotykajcie tym SKÓRY*) w płynie albo rozprowadzenie go dłonią, delikatne rozplątanie kołtunka palcami i dokładne spłukanie. Potem proponuję pójście do drogerii po dużą ilość kosmetyków z silikonami (szczególnie szamponu), które ułatwią czesanie i sprawią, że nigdy więcej (a przynajmniej w najbliższym czasie) nie będziecie potrzebować powyższego triku.

Aha - uwaga! - trik jest do głowy, więc trzeba go też z głową stosować -  czyli zlewamy płynem sporadycznie, uważamy na skórę (to działanie drażniące powoduje, że nie mamy 15% kationowych środków w odżywkach) i nie traktujemy tego, że działa jako zachęty do częstszego niszczenia włosów.

*poza IV-rzędowymi solami amoniowymi, mają zestaw substancji konserwujących lub ich zawartość nieadekwatną dla skóry

Przyznam szczerze, że przypomniałam sobie o tym tricku ostatnio, po rozjaśnianiu sprayem, którego gorąco nie polecam. Całe szczęście końcówki podcięte, reszta włosów uratowana i jako tako żyje.
Zdjęcie włosowej kraksy: lewa - z lampą, prawa - bez. Po kilogramie siloksanów i oleju końcówki przeszły same siebie, jeśli chodzi o suchość, sztywność i puch.



piątek, 21 października 2016

Superplants - niezwykłe rośliny w świecie kosmetyków

Zainteresowanie superfoods przechodzi samo siebie. W zasadzie, kiedy tylko zajrzę na jakiegoś kulinarnego bloga, prędzej czy później znajdę próby ożenienia tego, co tłuste i smaczne z nasionami chia, komosą ryżową albo chociaż kaszą jaglaną. Komosę i kaszę trudno komukolwiek odradzać – nie sposób odmówić im korzystnego działania na organizm.
Postanowiłam jednak napisać o dwóch roślinach, które według mnie są takim odpowiednikiem superfoods w świecie kosmetyków – wyróżniają się zawartością niezwykłych składników, aktywnym działaniem dla dobra skóry i niemal każdemu mają szansę się przydać. W każdym razie, świetnie by było, gdyby były równie super-popularne.

Nagietek lekarski (Calendula officinalis)

Nagietkowe pole [Wikipedia]

Mhm, te niepozorne pomarańczowe kwiatuszki. Wprawdzie są zachwalane głównie przez starsze panie przyrządzajace maść z kwiatów nietrendy-staropolską metodą macerowania w smalcu, za to jakie mają działanie!
Gdybym miała pisać o ilości składników aktywnych, to nie zasnęli by bodaj tylko specjaliści z dziedziny farmakologii. Poprzestańmy zatem na tym, że zawartość polisacharydów tworzacych śluz, triterpenów i flawonoidów powoduje, że koszyczki (kwiatki) nagietka mają nieprzeciętne zdolności do stymulowania skóry. 
Nagietek wykazuje działanie błonotwórcze i leczy rany. Triterpeny i flawonoidy w nim zawarte wpływają na metabolizm glikoprotein w skórze. Stwierdzono, że krem z 5% zawartoscią wyciągu z kwiatów nagietka działa na włókna kolagenu, a w efekcie przyspiesza regenerację uszkodzonej tkanki. Tak, on w przeciwieństwie do różnych super-hiper kompleksów ,,wygładzających zmarszczki w jeden dzień", naprawdę stymuluje skórę do odnowy.
Gdyby tego był mało, roślina wykazuje też działanie przeciwzapalne i przyspiesza mikrounaczynianie. Dobrze adsorbuje się na błonach śluzowych, więc łagodzi ich podrażnienia, a do tego, dzięki zawartości naprawdę licznych przeciwutleniaczy, spowalnia procesy starzenia oksydacyjnego. Bukiet akurat tych kwiatów, nawet w postaci herbatki, powinien mieć w domu każdy – aktywność wykazuje już zwykły napar, a nie tylko technologicznie zaawansowane wyciągi z ekstrakcji nadkrytycznej czy tradycyjno-czasochłonne maceraty olejowe*.

*Macerat warto jednak przyrządzić – moja babcia i znajoma mamy smarowały sobie maścią z nagietka żylaki – nie sposób uwierzyć, jak goi, dopóki się tego nie zobaczy. Ja mam w planach użyć go do podkurczenia skóry na brzuchu i walki z pierwszymi zmarszczkami.
Niedawno też widziałam, że w sprzedaży pojawił się olejek nagietkowy i z pewnością po przejściu mojego jesiennego planu pielęgnacji cery, przetestuję go na własnej skórze.

,,Drzewko herbaciane”

Okazałe drzewo herbaciane [Wikipedia]

Olejek z liści tej rośliny, z herbatą mającej niewiele wspólnego (poza tym, ze można go zaparzyć), wykazuje działanie antybakteryjne, przeciwwirusowe i przeciwgrzybiczne. Jest napakowany rozmaitymi terpenami, z których część ma unikalną w świecie roślin, budowę.
Olejek to ogólnie kwintesencja antybakteryjności. W porządku, nie on jedyny ma właściwości antybakteryjne. Ale przyznacie, że nie każdy olejek wykazuje aktywność wobec 75% przebadanych szczepów bakteryjnych (!), a gdyby tego było mało, doskonale rozpuszcza się w wydzielinie gruczołów łojowych i łatwo penetruje zewnętrzne warstwy skóry? Brzmi jak idealny opis antybiotyku do miejscowego leczenia trądziku? Mnie przynajmniej wiele razy pomógł, a cera znosiła go znacznie lepiej od maści z antybiotykiem. Jest zresztą stosowany w leczeniu ran i rozmaitych schorzeń dermatologicznych (i nie tylko*), a także jako konserwant kosmetyków. 

*skuteczność zawdzięczają mu także płyny do płukania ust stosowane przy problemach z dziąsłami lub dobre tabletki na gardło

piątek, 30 września 2016

Czy kosmetyki wyszczuplające działają (i jak)?

Google lubi podpowiadać różne hasła. Czasem sugeruję się nimi przy tworzeniu jakiegoś wpisu. Jedną z niezmiernie popularnych fraz jest ta przytoczona w tytule wpisu. Jeśli chodzi o działanie kosmetyków, prześciga ją tylko pytanie o ich szkodliwość.

Pojęcia ,,kosmetyki wyszczuplające", ,,ujędrniające" i ,,antycellulitowe" wydają się być czasem stosowane zamiennie. Warto zadać sobie najpierw pytanie, co chcemy osiągnąć.
Jeśli chodzi o działanie wyszczuplające – walczymy z nadmiarem tkanki tłuszczowej, a jeśli o cellulit – boli nas jej niezadowalające wizualnie rozmieszczenie (,,górki i dołki”. Cellulit jest efektem rozrostu komórek tłuszczowych w pewnych partiach ciała, połączonego z problemami z mikrokrążeniem (maleńkie obrzęki). Czasem chcemy głównie ujędrnienia skóry. 
W przypadku kosmetyków wyszczuplających, powinniśmy skupić się na składnikach czynnych, które penetrują barierę skóry i pobudzają metabolizm tkanek.
W kosmetykach antycellulitowych powinny znaleźć się substancje penetrujące barierę skóry i pobudzające (mikro)krążenie.
Kosmetyki ujędrniające powinny stymulować procesy odnowy, cudownie by było, gdyby pomogły w syntezie kolagenu i elastyny.

Dziś trochę o tych wyszczuplających.
Czy kosmetyki tego typu w ogóle istnieją? Czy te, które mamy na rynku w ogóle działają?:
Tak. Co trzeba byłoby jednak dodać – nie działają ani trwale ani spektakularnie. Powinnam dodać tak spektakularnie ,,jak twierdzi producent", a przynajmniej tak, jak zrozumiemy po pierwszym przeczytaniu informację, którą serwuje nam na opakowaniu. Kiedy ma się do zdobycia spory rynek, potrzebne są wyniki. Jakie? Spektakularne, rzecz jasna. Nikt nie chce płacić za wyszczuplenie w obwodzie pasa o 1,5 mm. To musi być co najmniej centymetr (lub centymetry).
Najprostszym sposobem, żeby sobie takie zapewnić jest podarowanie kremu kilku osobom do testów i samooceny. W ten sposób można uzyskać dwa interesujące wyniki. Jednym z nich jest jednostkowy efekt maksymalny, który kochają producenci, a drugim z nich średni, który polubiłabym jako konsument. Dość dodać, że w przypadku kosmetyków, które zaleca się wmasowywać, dobrze byłoby podać różnicę pomiędzy stosowaniem produktu i placebo (w tym wypadku bowiem placebo również może działać - nie od dziś wiadomo, że masaż potrafi usunąć spory obrzęk nóg, a więc zmniejszyć ich obwód) [1].
Wróćmy jeszcze do jednostkowego efektu maksymalnego, który najczęściej kusi nas z opakowania. Lepiej wcale na niego nie patrzyć. Wystarczy, że jedna osoba z kilkudziesięciu, które testowały produkt ma np.
- wybitne zdolności do masażu i rzeczone, puchnące nogi, z których opuchlizna łatwo schodzi pod jego wpływem
lub jeszcze lepiej:
-wielki życiowy optymizm, który pozwala jej stwierdzić po luzie w dżinsach, że z uda ubyło ze 2cm, podczas, gdy spodnie mogły się po prostu rozciągnąć ;)
Trochę sobie żartuję, ale wiadomo, że ,,statystycznie istotny" to nie to samo, co ,,widoczny gołym okiem". Poza liczbami - to, co mierzymy miarką, to tylko ubytek. Niekoniecznie ubytek tkanki tłuszczowej. 

Podstawą do twierdzenia, że kosmetyk wspomaga wyszczuplanie, jest obecność składników aktywnych, które miałyby przyspieszać metabolizm tłuszczy. Całe szczęście, tutaj producenci muszą trzymać się w ryzach, bo coraz więcej osób rzuca okiem na skład. Jest trochę substancji, które mają udokumentowane działanie w tym zakresie (tj. przyspieszania metabolizmu tłuszczy). Oczywiście nie jesteśmy, jako konsument, w stanie sprawdzić stężenia użytego przez producenta (znaczy - ok, jesteśmy, jeśli mamy własny chromatograf albo sami jesteśmy producentem czy jego technologiem, to jednak dość rzadkie przypadki ;), ale to tyczy się kosmetyków ogółem. Możemy natomiast poszukać sobie w składzie związków takich jak:

Kofeina - zawarta w ekstraktach kawy lub zielonej herbaty - związek całkiem nieźle wchłaniający się przez skórę (do tego stopnia, że można poczuć jego działanie ogólne - ok. 50% wtartej kofeiny wchłania się do krwioobiegu [2]). Rozważa się mnóstwo sposobów, jak poprawić dystrybucję w skórze [3,4], wielokrotnie stwierdzano jednak, że pobudza rozkład trójglicerydów (czyli tłuszczyku). Sam rozkład estru niestety, nie wystarczy - produkty trzeba jeszcze utlenić (spalić), żeby ponownie nie przereagowały, tworząc na nowo tłuszcz. Do kawy, zamiast ciasta, lepiej dodać ruch.

Karnityna to związek kochany przez osoby uprawiające wysiłek fizyczny, szczególnie ten, który ma prowadzić do widocznego umięśnienia (choć stosowana jest wówczas raczej doustnie). Jej działanie uzupełnia się z kofeiną z tej racji, że bierze udział w transporcie kwasów tłuszczowych do mitochondriów, gdzie są spalane. Tzn., w ten sposób działa jeden z jej enencjomerów L-karnityna.
Na marginesie, pierwsze skojarzenie z suplami na siłownię jest zadziwiające, bo związek ten jest badany i użytkowany w znacznie poważniejszych celach: znane są np. jego właściwości regenerujące obwodowy układ nerwowy [5] czy wspomagające leczenie chorób układu krążenia [6] oraz działanie ochronne przed toksycznymi związkami.

Aminofilina - czyli mieszanina związków: teofiliny i etylenodwuaminy, jest przestarzałym lekiem stsowanym w chorobach serca i płuc, za to przynosi dobre efekty stosowana na skórę w produktach wyszczuplających. Teofilina, podobnie jak kofeina jest alkaloidem purynowym wpływającym na metabolizm tłuszczu. W przykładowych badaniach, pod wpływem kremu z aminofiliną, zaobserwowano średni spadek obwodu talii o ok. 6cm większy niż w grupie wcierającej placebo [7].

Kwas glicyretynowy - związek zawarty w korzeniu lukrecji. Wpływa na aktywność kortyzolu, hormonu odpowiedzialnego za odkładanie się i rozmieszczenie tkanki tłuszczowej - stwierdzono pod jego wpływem m.in. zmniejszenie się grubości tkanki tłuszczowej na udach w testach instrumentalnych (USG) [8].

Kapsaicyna - lub wyciąg z papryczek czy pieprzu - również wspomaga redukcję grubości podskórnej tkanki tłuszczowej. Ba, w badaniach na szczurach karmionych całkiem tłusto i smarowanych kremem z tym związkiem stwierdzono nawet zmniejszenie przybierania na wadze [9]. Mechanizmu działania kapsaicyny jak dotąd nie wyjaśniono, w każdym razie przypuszcza się, że związany jest z jej działaniem na adiponektynę.

Różnego rodzaju polifenole (ich źródłem są ekstrakty roślinne np. z zielonej herbaty, winogron lub olejki eteryczne np. grejfrutowy, rozmarynowy lub jałowcowy) Działanie wykazuje  spora część tego typu związków, ale popularnością prym wiodą katechiny [10]. Działają stosowane regularnie i przez dłuższy czas. Przez cały czas chemicy i dermatolodzy dążą do opracowania układów, które zwiększą ich dostarczanie do głębszych warstw skóry.

Na koniec podrzucam link do ciekawego streszczenia [TU] Chociaż ubytek centymetrów w obwodzie  ciała po testach żelu wyszczuplającego, był raczej niewielki (0,4cm po pierwszym miesiącu i 0,2 po kolejnym), to satysfakcję deklarowało ponad 70% użytkowniczek. Może jednak kosmetyki wyszczuplające nie są tak nieskuteczne? ;)




poniedziałek, 26 września 2016

Mydło i glinka – jak działa Hammam

Jestem wielką fanką peelingów i glinek. Zrogowaciały naskórek szoruję, szczotkuję lub rozpuszczam średnio co trzy dni, więc nie mam pojęcia, jakim cudem mój, delikatnie mówiąc, rozbudowany arsenał istniał dotąd bez rękawicy Kessa. Serio, nie mam pojęcia, bo o jej kupnie zdecydowałam jakieś kilka lat temu ;)
Hammam, zwany Oczyszczeniem, opiera się z założenia na działaniu gorącej wody, tradycyjnego mydła (czyli będącego faktycznym mydłem od strony chemicznej), szorstkiej rękawicy i glinki. Każda z tych rzeczy ma działanie... oczyszczające, a jakże ;)


Gorąca woda to podstawa - odblokowuje pory skóry, rozszerza naczynka krwionośne i wzmaga pocenie się. Sam pot jest nie bez znaczenia – pewne związki opuszczają w ten sposób organizm, a ich stężenie jest niekiedy na tyle spore, że pozwala na oznaczanie (tutaj można poczytać o testach na obecność narkotyków z takiego rodzaju próbki). Jeśli chodzi o ciepło, ludzie dzielą się na zwolenników suchej sauny w wydaniu ekstremalnym albo chłodniejszej i wilgotnej. Ja zdecydowanie wolę suchą, ale wówczas trudniej zrobić przy okazji coś dla bajecznie gładkiej skóry ;)
Druga ważna rzecz to mydło i Kessa. Świetne zdolności peelingujące przypisuje się najczęściej rękawicy, ale mydło pozwala na to, żeby złuszczanie było naprawdę intensywne. Najpierw usuwa płaszcz hydrolipidowy, a następnie ułatwia hydrolizę keratyny. To właśnie keratyna jest głównym składnikiem warstwy rogowej naskórka i im dokładniej ją usuwamy, tym większej gładkości możemy spodziewać się potem. Wspomaganie rozkładu keratyny za pomocą alkaliów jest często i chętnie stosowane (1, 2), a że mydło w wodze daje właśnie silnie alkaliczny odczyn, tarcie rękawicą po jego nałożeniu i odczekaniu kilku-kilkunastu minut, usuwa kosmiczne ilości szorstkiego naskórka.



Najlepiej, rzecz jasna, sprawdzi się mydło tradycyjne, to jest takie, w którym pozostaje drugi produkt reakcji zmydlania – nawilżająca gliceryna. Dodatkowym bonusem jest też baza tłuszczowa – myjący anion pochodzi właśnie od tłuszczu – i jeśli nie jest to zapychający tłuszcz palmowy lub kokosowy, mydło ma także szansę pięknie oczyścić pory z zalegającego sebum. Jedynym minusem mydła tradycyjnego jest zapach – który raczej z żadnym SPA się nie kojarzy. Chyba, że ma się wersję full wypas – moja (z Mydlarni u Franciszka) łączy wszystkie pozytywy z zapachem neroli.

Czas jeszcze na glinkę. O skutecznym działaniu glinek raczej nie trzeba nikogo przekonywać – ich właściwości absorbujące, sprawiają, że świetnie wchłaniają sebum tam, gdzie reszta kosmetyków zawodzi. Odpowiada za to budowa – minerały glinkowe składają się z drobniutkich ziaren, a duża powierzchnia sprawia, że są w stanie pochłonąć dużą objętość płynu.
chloryt w obrazie SEM [źródło: PetroTech Associates, www.petrotech-assoc.com]

chloryt w obrazie SEM -piękny, prawda? [źródło: www.mineral-paradise.net]

W wersji tradycyjnej stosuje się glinkę Rhassoul, której bazowym minerałem jest chloryt. Chloryt mający dużą zawartość żelaza i magnezu, jest mile widziany w kuracjach wymagających tych pierwiastków. W porównaniu z najczęściej stosowanym w kosmetykach kaolinitem, absorbuje także łagodniej, więc jest lepiej tolerowany przez suchą skórę.

Jako, że cała procedura pozbawia skórę płaszcza hydrolipidowego, dobrze jest po jej przeprowadzeniu wetrzeć w siebie solidną porcję ulubionego olejku. Relaks jest gwarantowany – przynajmniej ja zasypiam po wyjściu z łazienki, kiedy tylko dotknę głową poduszki ;)

piątek, 16 września 2016

Suplementy dla urody - zielona herbata a trądzik dorosłych

Zielona herbata cieszy się sporym uznaniem jako suplement diety. Wybór rozmaitych ekstraktów jest całkiem pokaźny, a polifenolom zielonej herbaty przypisuje się właściwości od leczenia raka, przez wspomaganie odchudzania po spowalnianie procesu starzenia. Do tego szklaneczka napoju lub kapsułka ekstraktu, z którego nie usunięto kofeiny, znakomicie stawiają na nogi, zamiast kawy.

Ale zielona herbata może być interesująca z jeszcze jednego powodu. W jednym z całkiem świeżych artykułów, P.H. Lu i C.H. Hsu opisali wyniki eksperymentu, który miał na celu sprawdzenie przydatności ekstraktu z zielonej herbaty w leczeniu trądziku dorosłych. Kobiety w wieku 25-45 lat, biorące udział w eksperymencie, przez 4 tygodnie zażywały placebo (celuloza) lub dekofeinizowany ekstrakt z zielonej herbaty. Związkiem, który miał zapewnić aktywność przeciwtrądzikową, jest galusan epigallokatechiny:
galusan epigallokatechiny [Wikipedia]

Ekstrakt, który przyjmowały osoby dotknięte trądzikiem zawierał 856mg galusanu epigallokatechiny. Eksperyment prowadzony był metodą podwójnie ślepej próby, co oznacza, że osoby biorące w nim udział oraz realizujące go, nie miały pojęcia o zażywanej przez siebie kuracji. Po porównaniu obu grup (przyjmującej placebo i suplement z zielonej herbaty), okazało się, że w grupie przyjmującej ekstrakt, stwierdzono znacznie zmniejszenie ilości trądzikowych zmian zapalnych, zarówno na czole i policzkach, jak i na nosie i brodzie. Co ciekawe, jeśli chodzi o trądzik zaskórnikowy (czyli zmiany niezapalne), nie zaobserwowano istotnego statystycznie zmniejszenia liczby zmian.
Badanie ma o tyle ciekawy wynik, że ekstrakt z zielonej herbaty jest na ogół dobrze tolerowany, a zmniejszenie ilość zmian zapalnych w przypadku umiarkowanej i ciężkiej postaci trądziku jest niekiedy naprawdę trudnym wyzwaniem.

Gdyby ktoś miał ochotę zdobyć artykuł, podaję namiary:


P.H. Lu i C.H. Hsu: Does supplementation with green tea extract improve acne in post-adolescent women? A randomized, double-blind, and placebo-controlled clinical trial; Complementary Therapies in Medicine, vol.25, 2016, str. 159-163

poniedziałek, 12 września 2016

Czy hybrydy są bezpieczne dla zdrowia?

Zdania na ten temat są podzielone. Zwolennicy lakierów hybrydowych przekonują, że ich bezwonność świadczy o niskiej szkodliwości, natomiast przeciwnicy ,,hybrydek" wypominają lakierom zawartość toksycznych związków i wywoływanie uczuleń.

Co do bezwonności – nie świadczy, niestety, o bezpieczeństwie. Oczywiście, są związki, które manifestują swoją obecność w laboratorium i w życiu codziennym na tyle natarczywie i charakterystycznie, że jesteśmy w stanie je rozpoznać. Aczkolwiek, trzeba mieć na uwadze to, że związki o przykrym zapachu mogą nie być szkodliwe i odwrotnie – te przyjemnie pachnące lub bezwonne – być śmiertelnie trujące. Co do toksyczności lakierów – szczególnie często przypisuje się ją zawartości związków takich jak formaldehyd, ftalan dibutylu i toluen. Prawo w UE nie pozwala stosować ftalanu dibutylu w kosmetykach (dociekliwi mogą poczytać o tym w Rozporządzeniu), a toluen i formaldehyd mocno ogranicza. Dwa ostatnie mogą jednak znaleźć się w recepturze – tyle, że dotyczy to zarówno lakierów hybrydowych, jak i klasycznych (czyli pewien może być tylko ten, kto czyta składy). Reakcje alergiczne także mogą zdarzyć się w przypadku obu typów lakierów.

Co ciekawe, mało kto pyta o lampy UV. Trochę to dziwne, w czasach, kiedy profilaktyka raka skóry jest raczej intensywna, a pięćdziesiątka to nowa dwudziestka (mam na myśli wartość SPF ;). Tymczasem właśnie lampa utwardzająca jest typowana przez specjalistów jako największe źródło zagrożenia. Przynajmniej na tyle, że Skin Cancer Foundation postanowiła zbadać, czy manicure hybrydowy zwiększa ryzyko zachorowania na raka skóry i zająć w tej sprawie stanowisko.
Lampy do utwardzania lakieru, niezależnie od tego, czy są nazywane w salonie ,,lampami UV” czy ,,lampami LED”, emitują promieniowanie UVA, odpowiadające za przyspieszone starzenie oraz powodujące raka skóry. Na całe szczęście, ryzyko związane z ich używaniem określono jako umiarkowane i o wiele mniejsze niż w przypadku lamp opalających w solariach. Mimo wszystko, SCF rekomenduje znałożenie na skórę dłoni preparatu z filtrem o szerokim spektrum ochrony przed promieniowaniem UVA i UVB na 20 minut przed utwardzeniem lakieru.


Ogólnie, nie ma powodów, by uznać hybrydowy manikure za niebezpieczny dla zdrowia ani jednoznacznie stwierdzić, który typ lakieru jest ,,lepszy” i ,,bezpieczniejszy”. Osobną kwestią jest wybór konkretnego produktu i to, jak paznokcie znoszą jeden i drugi sposób malowania. Moje z pewnością nie przeżyłyby tarcia bloczkiem polerskim co dwa tygodnie ;) Ale też przyznam szczerze, że paznokcie u dłoni mam zawsze krótkie i niepomalowane ;)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Baza myjąca czyli... jak zrobić szampon / żel?

Z łagodnymi szamponami zwykle jestem trochę na bakier. Bo z jednej strony, na dłuższą metę nie chcę agresywnie odtłuszczać ani skóry ani włosów, ale z drugiej... no właśnie...z drugiej strony są one - matowe i trudne do rozczesania piórka :/ Ale kiedy czytam blogi posiadaczek wysokoporowatych dziewczyn, widzę, że nie jestem sama - niektóre włosy nie przepadają za glukozydami i już.
Dlaczego jednak nie pokombinować w domu i nie dopasować bazy do swoich potrzeb, trochę modyfikując skład? W gotowych produktach nie mam wpływu ani na stężenie środka myjącego ani na rodzaj i stężenie dodatków. Jeśli chcę, mogę dodać najulubieńszego oleju, półproduktu, mogę w szerokim zakresie zmienić pH, mogę wreszcie - pominąć wszelkie zapachy i konserwanty. To sprawia, że myjadło (przynajmniej u mnie w domu ;) jest z powodzeniem używane jako szampon, żel pod prysznic i żel do higieny intymnej przez alergików, atopika i niespełna dwutygodniowego noworodka.

Koniec (przydługiego) wstępu, czas na konkrety, czyli skład:

Żeby zrobić bazę myjącą tego typu wystarczą trzy składniki: woda, glukozyd laurylowy i skrobia ziemniaczana (ta sama, co w kuchni).

Glukozydy (do kupienia w sklepach z półproduktami; mój glukozyd laurylowy pochodzi ze zrobsobiekrem.pl) są bardzo przyjaznymi skórze łagodnymi środkami powierzchniowo czynnymi.
glukozyd decylowy [Wikipedia]

Jak sama nazwa wskazuje, są pochodnymi glukozy, co wskazuje na to, że raczej powinny ,,dogadać" się w produkcie kosmetycznym ze skrobią. Spójrzcie tylko na te struktury, podobne, prawda?


od góry: amylopektyna i amyloza wchodzące w skład skrobii [Wikipedia]

Jeśli zatem mamy w domu skrobię, to mamy fantastyczny środek zagęszczający, żelujący i stabilizujący, który kosztuje grosze. 

Jak wspomniałam, nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, żeby trochę ten skład wzbogacić. 

Porcja mojej ulubionej bazy (na ok. 100ml) składa się z:

- 70ml wody (przegotowana albo z filtra wystarczy, chociaż oczywiście najlepsza będzie demineralizowana)
- 20ml glukozydu laurylowego 
- połowy łyżeczki skrobii ziemniaczanej
- 5 ml pantenolu
- 5 ml oleju (rafinowany rzepakowy)
- 1,5 ml kwasu mlekowego 80%
- opcjonalnie kilku kropli konserwantu (najczęściej używam fenoksyetanolu)


Poza tym przyda się szklanka, łyżeczka lub łopatka do mieszania i strzykawka do odmierzania mniejszych objętości składników.

Pierwsza rzecz, którą robimy, to wsypanie skrobii do pustej szklanki. Dolewamy do niej odrobinę (łyżka) wody. Powinna powstać zawiesina, którą da się w miarę swobodnie utrzymać i przemieszać:


Do tej zawiesimy wlewamy, ciągle mieszając, podgrzaną do wrzenia wodę. Powinniśmy otrzymać rzadki, przejrzysty kisiel, taki, jak na zdjęciu:


Zostawiamy go do przestygnięcia, a kiedy już będzie tylko lekko ciepły, dodajemy glukozyd laurylowy. Mieszanina wyraźnie zgęstnieje, ale nadal będzie przejrzysta.

W następnej kolejności proponuję dodać olej (jeśli się na niego zdecydujemy). Po dodaniu oleju mieszanina zbieleje:



Później dodaję już tylko pantenol i kwas mlekowy i ewentualnie konserwant (bez niego trzeba trzymać w lodówce i zużyć w ciągu kilku dni). Składniki kwasowe powodują, że baza robi się nieco rzadsza.

Na koniec wygląda to tak:



Baza dobrze znosi inne dodatki (np. niacynamid, proteiny, siarkę, dodatki zapachowe, dodatkową ilość oleju do ok. 15%...) Równie łatwo można przerobić ją na nawilżający szampon z gliceryną lub aloesem, jak i żel do twarzy z kwasem salicylowym. Jedyne, czego bym nie polecała w parze z olejem, to mocznik - wówczas produkt może się rozwarstwić (ale mocznik jest jednym z silniejszych destabilizatorów, więc ryzyko z pozostałymi jest znacznie mniejsze ;)

Co z tego mają włosy?
Baza delikatnie domyka łuski włosów (jak kwasowa płukanka) i zawiera sporo oleju, więc włosy jest mi troszkę łatwiej rozczesać niż po innych łagodnych myjadłach. Myje porównywalnie z  np. żelami i szamponami Sylveco, chociaż pieni się gorzej, (bo nie zawiera cocamidopropyl betaine). Mimo to, radzi sobie ze zmywaniem olejów i sprawdza się przy oczyszczaniu normalnej i wrażliwej skóry głowy.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Woda toaletowa Cedr i Cytryna (Bois de Cedre et Citron Vert), Yves Rocher

Poniedziałek raczej nie sprzyja długim i poprawnym merytorycznie wpisom, toteż dziś coś lekkiego ;) Lekkiego dosłownie, bo właśnie taki nienachalny zapach gości ostatnio na moim ciele i ubraniach.

Lubicie zapachy kosmetyków Yves Rocher? Ja nawet bardzo. Za niektórymi z wycofanych boleję do tej pory, tak były genialne, ale i tym bardziej wtórnym, którym do geniuszu sporo brak, nie mogę odmówić jednego – są bezpretensjonalne i nie rażą sztucznością. W poszukiwaniu relatywnie taniej wody toaletowej lub pachnącego żelu po prysznic, przeważnie pierwsze kroki kieruję do sklepu YR. Tak też uczyniłam tym razem, testując jeszcze wersję Cyprys i Grejfrut oraz wodę Cuir Vetiver, na którą zdecydował się mój mąż (nad czym boleję ;) 

Bois de Cedre et Citron Vert to zapach dedykowany mężczyznom. Daleko mi jednak do stwierdzenia, że to woń szczególnie ,,męska”, szczególnie za sprawą cedru. Nuty drzewne to zdecydowanie pobocze, ani to deska ani wióry ani tym bardziej las. Cała akcja rozgrywa się między cytryną a miętą. I wbrew pozorom wcale nie pachnie to jak olejek na komary! Przeciwnie, woń lekko wpada w nos i może się podobać. Poprawia nastrój i nie drażni otoczenia, bo i w jaki sposób mogłaby tak działać lemoniada przyprawiona ziołami i ładnie ozdobiona cedrem?


Na koniec minusy. Jak w przypadku większości tego typu kompozycji, piętą achillesową jest trwałość. Zapach wygasa bardzo ładnie, trzymając lekkość i poziom do końca, ale koniec następuje zdecydowanie za szybko. Trwałość jest więc ... może nie żenująca, za to bardzo słaba, jak w przypadku mgiełki. Na mojej skórze zapach jest niemal niewyczuwalny po trzech godzinach. 

wtorek, 9 sierpnia 2016

Mniej znane sposoby na odratowanie i pobudzenie porostu włosów

Wpis długi jak włosy Roszpunki. I z włosami właśnie bardzo mocno związany.
Zazwyczaj, kiedy myślimy o środkach przeciw wypadaniu i na pobudzenie przyrostu włosów, do głowy przychodzi nam czarna rzepa, olej rycynowy i kilka popularnych wcierek ziołowych: najczęściej wyciągów z brzozy, pokrzywy lub skrzypu. ,,Zaawansowani” słyszeli z pewnością o gorczycy, chrzanie, kozieradce, ostrych przyprawach i soku z cebuli, tudzież indyjskich ziołach o łamiących język nazwach.

Postanowiłam ostatnio zerknąć, co tam ciekawego o przyroście włosów można znaleźć na sciencedirect (moja ulubiona baza z wyszukiwarką recenzowanych artykułów naukowych) i w anglojęzycznej części sieci. A znaleźć można sporo. Skupiłam się na środkach stosowanych miejscowo tj. ,,wcierek". Niektóre z  surowców są, niestety, trudno dostępne w Polsce, inne metody ,,do zastosowania" pozostały bardzo mało popularne  mimo, że wykazują zaskakującą skuteczność.
Sporą część opisywanych surowców stanowią oleje lub wyciągi ziołowe, które mnie, jako alergika, bardziej odstraszają niż nęcą, aczkolwiek dla ,,nieziołowych” też są jakieś dobre informacje ;)

Olejki: cedrowy, cyprysowy i jałowcowy

Przyjęło się uważać, że działanie olejków eterycznych opiera się na polepszaniu krążenia w skórze głowy. W tym wypadku mamy do czynienia z czymś więcej. Cedrol, jako jeden ze składników powyższych olejków, ma działanie udokumentowane wynikami badań – i to działanie  nie byle jakie. Dość streścić, że wyciąg zawierający cedrol (30mg/ml) , okazał się w badaniach skuteczniejszy od 2% minoxidilu, który jest uważany za skuteczny preparat przeciw łysieniu. Porównanie do preparatu, który jest używany w płynach leczniczych jako czynnik aktywny w walce z łysieniem androgenowym, mówi samo za siebie. Cedrol, podobnie jak minoxidil, zmniejsza aktywność DHT (5α-Dihydrotestosteron), który powoduje miniaturyzację mieszków włosowych i ich zanikanie. w badaniach in vivo wykazuje też znaczny wpływ na przyrost długości włosów.

Olejek z mięty pieprzowej

Popularny i tani jak barszcz olejek, który w dodatku całkiem nieźle pachnie (przynajmniej na tle różnych ziołowych specyfików), ma także potwierdzoną skuteczność, jeśli chodzi o przyspieszanie wzrostu włosów. Podobnie jak olejki z cedru, cyprysa i jałowca, blokuje aktywność DHT na mieszki włosa, przez co działa w łysieniu androgenowym i pobudza wzrost włosów. Preparat zawierający 3% tego olejku, wykazał w badaniach skuteczność większą niż 3% minoxidil. Od siebie dodam, że sam olejek wydaje się być bezpieczniejszy w stosowaniu niż te opisane powyżej.

Olejek z kopru włoskiego

Podobnie jak w pozostałych przypadkach, chroni mieszki włosowe przed zmianami powodowanymi przez działanie DHT. 

Jak przygotować i stosować preparaty z olejkami?
Ostrożnie. Olejki eteryczne zawierają nierzadko substancje o działaniu kancerogennym lub mutagennym, a bardzo często – potencjalne alergeny. Tak więc próba uczuleniowa na skórze – co najmniej dwa razy, a po kuracji – przerwa w stosowaniu.
W badaniach najczęściej jest to olejek stosowany miejscowo, w mieszaninie z wodą i/lub etanolem. Czyli kilka kropli na spirytus, wódkę lub do wody i butelka z rozpylaczem. Zastanawiam się, czy codzienne stosowanie wymaga też codziennego mycia włosów, ale to już pewnie zależy od tego, jak łatwo obciążyć włosy przy nasadzie. 


Chińskie ziółka (i to nie esencja Andrea ;)

Grzyb lakownica żółtawa (Ganoderma lucidum), korzeń rdestu wielokwiatowego, nazywany też He Shou Wu (polygonum multiflorum) oraz rośliny z rodziny cynomoriowatych. Wyciągi etanolowo-wodne z powyższych roślin, powodują zmniejszanie aktywności DHT, co z kolei hamuje ekspresję 5αR (poczytać można TU). Brzmi doskonale, a w praktyce oznacza, że zmniejsza łysienie typu androgenowego i pobudza odrastanie włosów ;) O ile grzybki i cynomoria nie są bardzo popularne, to korzeń rdestu całkiem łatwo kupić w sieci, a nawet stacjonarnie, w aptece. O tym, że wyciągi z rdestu stosowane na skórę skutecznie zwiększają ilość wyrastających włosów i pobudzają ich wzrost, poczytać można także TUTAJ i TU.

Żeń-szeń

Słynie jako dobry ,,na wszystko”, więc w imię tej zasady powinien także dobrze robić na włosy ;) A nawet nie tylko według tej zasady, ponieważ ginsenozydy, z protopanaxatirolem na czele, przyspieszają odrastanie włosów w sposób porównywalny z minoxidilem (TU, TU i TU). Mechanizm jest w większości nieznany, ale skoro działa, a saponiny triterpenoidowe zawarte w żeń-szeniu stosuje się z powodzeniem także wewnętrznie, bez znacznych efektów ubocznych, można się pokusić.

Wąkotka azjatycka (gotu-kola)

Dość popularny i łatwy do nabycia suplement, przy okazji częsty składnik kremów na cellulit. Wyciągi,  zarówno wodne, jak alkoholowe, przy systematycznym stosowaniu, pomagają łagodzić różnego rodzaju zmiany zapalne, przyspieszają gojenie ran, a poza tym pobudzają krążenie w skórze i tkankach tuż pod nią. Warto wspomnieć, że zawierają saponiny trójterpenowe, nieco podobne w budowie do tych w żeń-szeniu.

Jak przygotować i stosować wyciąg etanolowy przygotowany metodą maceracji na zimno?
Mimo znacznie mniej ryzykownego składu roślin, próby uczuleniowe i przerwa oczywiście, także są obowiązkowe.
Jeśli chodzi o przygotowanie, autorzy cytowanych badań, przygotowywali wyciągi na ogół po prostu rozdrabniając interesującą część rośliny, pozostawiając ją w etanolu na pewien czas, a następnie filtrując płyn. Ciężko mi się odnieść do ilości rośliny w takim maceracie - niekiedy autorzy powołują się tylko na stężenie jakiegoś składnika w gotowym wyciągu. Zawsze można przygotować niewielką próbkę i w razie potrzeby ją rozcieńczyć.

Kofeina w kawie i zielonej herbacie

Kofeina stosowana miejscowo, poprawia ukrwienie skóry. Jest też dość nieźle wchłaniana przez skórę (ok. 50%), co sprawia, że wcieranie kawy lub zielonej herbaty, nie jest złym pomysłem, jeśli nie mamy problemów hormonalnych, tylko chcemy ,,rozruszać” skórę głowy. Kofeina rozpuszcza się lepiej we wrzącej wodzie niż w alkoholu, stąd najlepiej po prostu użyć zaparzonej tradycyjnie, mocnej kawy.

Witaminy z grupy B – niacynamid (B3), pantenol (B5) i biotyna (B7)

Niacynamid, czy inaczej nikotynamid, to rozpuszczalny w wodzie związek o działaniu łagodzącym, zmniejszającym świąd, polepszającym stan skóry i włosów. Bierze udział w metabolizmie dłuuuugiej listy związków obecnych w naszym organizmie, w tym białek. Ze względu na dobre działanie kontaktowe, często stosowany miejscowo (źródło).

Pantenol znany jest z grubsza każdemu, a przed producentów kosmetyków i farmaceutyków, używany nader chętnie w wielu produktach. Także stosuje się go miejscowo, ponieważ jest świetnie wchłaniany przez skórę i wnika we włosy. Nawilża, stymuluje odnowę skóry, poprawia jej stan, przyspiesza gojenie i przez to, że cudownie łagodzi, zmniejsza wypadanie włosów spowodowane podrażnieniami. Poza tym, stymuluje wzrost, bo bierze udział w syntezie wielu enzymów i związków budulcowych.

Biotyna uczestniczy w wielu procesach życiowych, między innymi: bierze udział w syntezie aminokwasów. Poprawia stan skóry i pobudza wzrost włosów. Stosuje się ją doustnie, ale także miejscowo (źródło).
Aha, w dość wiarygodnych miejscach (bazalekow.mp.pl i drugbank.ca) znalazłam informacje, jakoby wspomniane witaminy z grupy B poprawiały nie tylko porost, ale także pigmentację włosów :)

Jak przyrządzić wcierkę z witaminami B
Wszystkie wspomniane powyżej są rozpuszczalne w wodzie, więc jeśli zaopatrzymy się w półprodukty, zrobienie wcierki jest proste jak bajka - rozpuszczamy w wodzie ok. 5-7% witamin (łącznie). Pantenol i nikotynamid wchłaniają się na tyle szybko, że nie trzeba ich stosować po myciu - wystarczy godzina na głowie przed.

Lizozym

Lizozym, białko rozkładające ściany komórkowe bakterii, powszechnie spotykany w białku jaja kurzego, również ma potencjalne działanie pobudzające przyrost - wpływa na aktywność enzymów warunkujących wzrost włosa (a przynajmniej wskazują na to wyniki badań in vitro). Mycie głowy za pomocą białek i odżywka z białkiem mają, oprócz znakomitego odświeżania i nabłyszczania, jeszcze jeden plus :)

Znalazłam też kilka potencjalnych, choć gorzej przebadanych ciekawostek:

Sok pomidorowy
To naprawdę zaskakujące, jak bardzo ludzie ekscytują się nim na anglojęzycznych stronach i jak bardzo są sceptyczni u nas ;) Likopen zawarty w pomidorach (szczególnie bogate są skórki), wprawdzie nie doczekał się badań na włosach, ale naprawdę sporo wiadomo o jego działaniu doustnym jako inhibitora DHT  – sytuacja bardzo podobna do palmy sabałowej. Myślę, że to chyba jeden jedyny sposób z ,,roślinnych”, którego kiedyś spróbuję na własnej głowie, bo na pomidorki z pewnością alergii nie mam ;) Tym bardziej, że mnóstwo osób pisze o świetnych efektach uzyskanych przez wcieranie w skórę soku z pomidorów, a ja mogłabym robić i pić soki warzywne w kółko i wciąż, więc odlanie kilku mililitrów to żaden problem.

Palma sabałowa
Popularny suplement diety. Nie będę powtarzać tego samego, co o soku pomidorowym – to również bloker działania DHT i potencjalny pobudzacz wzrostu włosów. O dziwo, jakoś tak cieplej przyjmowana i traktowana ,,poważniej". Może dlatego, że częściej podejrzewamy o tajemnicze działanie coś o równie tajemniczym pochodzeniu i nazwie ;)

Olej z pestek dyni
Łatwo dostępny olej. Także bloker działania DHT i potencjalny pobudzacz wzrostu włosów.

Stosowałyście którykolwiek z powyższych? Podzielicie się wrażeniami?