wtorek, 28 czerwca 2016

Płukanka z owoców i nasion tamaryndowca

Suszony tamaryndowiec kupiłam sobie w celach kulinarnych, ale smakowo przypadł mi do gustu raczej średnio – owoce są dość kwaśne, ale nie tak smaczne jak np. pomidory, ciężko rozprowadzić ich smak w całej potrawie, no i niełatwo oddzielić miąższ od pestki.

Ostatnio naszła mnie jednak myśl, żeby poklikać co nieco o zastosowaniu dla urody. Wygdybałam, że gdyby nic ciekawego w nim nie było, to i tak nada się na kwasową płukankę do włosów. Oczywiście ,,coś ciekawego” się znalazło, ale płukankę postatnowiłam zrobić tak czy siak (czy nawet tym bardziej).

Owoce tamaryndowca są bogate w witaminy i składniki mineralne, natomiast nasiona – w ksyloglukany i przeciwutleniacze [1]. Ksyloglukany to polisacharydy i mają typowe dla nich właściwości – jako naturalny polimer, tworzą hydrofilowy film na włosach i skórze. Jeśli idzie o chemiczną budowę są jednak na tyle ,,inne” od np. skrobii, że ich ogólny szkielet tworzony przez reszty glukozowe połączone wiązaniami ß-1,4-glikozydowymi, jest w 60-75% podstawiony łańcuchami bocznymi, skonstruowanymi z cząsteczek ksylozy złączonych wiązaniami 1-6-glikozydowymi. Od czasu do czasu pojawiają się reszty fruktozy i galaktozy.


Ksyloglukan [źródło]

Budowa sprawia, że związki mają silne (widoczne bardziej niż np. w przypadku skrobii) właściwości tworzenia wiązań wodorowych (przylegają chętnie do naturalnych powierzchni i znakomicie przyciągają wodę :) Na włosach, przynajmniej teoretycznie, powinno to oznaczać fantastyczne, długotrwałe nawilżenie.

Tamaryndowcowi w medycynie ludowej przypisuje się jeszcze wiele innych właściwości . Ma działać bakteriobójczo, łagodząco, przeciwutleniająco, rozjaśniać skórę, nawilżać i ...pobudzać wzrost włosów. Tego oczywiście jednym użyciem nie sposób zweryfikować.

Płukanka
Postanowiłam dobrać się do ksyloglukanów obecnych w pestkach, zaczęłam więc od rozmiękczenia dziesięciu owoców z pestkami – namoczyłam je 12 godzin w chłodnej wodzie, po czym zagotowałam do wrzenia na najsłabszym ogniu, jaki byłam w stanie uzyskać.
tuż przed blendowaniem

Zmieliłam blenderem, przecedziłam przez sitko, poczekałam aż ostygnie. Otrzymany, mętny brązowy płyn, rozcieńczyłam do objętości 2 litrów.
Włosy, na których przez kilka godzin trzymałam olej lniany, umyłam rozcieńczonym rozmarynowym szamponem Garnier (nad którego wycofaniem ze sprzedaży boleję od długiego czasu) i powoli wylałam na nie płukankę. Moje włosy nie lubią mieć dłuższego kontaktu z kwasowymi płukankami, więc potrzymałam minutę i spłukałam je na koniec chłodną wodą.


Efekt
Po wyschnięciu i godzinie w koczku wygląda to mniej więcej tak:

Nie mam zbyt reprezentatywnych włosów (wysokoporowate od zarania dziejów), ale da się zauważyć, że jak na wysokoporowate włosy w dniu mycia, jest naprawdę mało puchu ;)

Schły niesamowicie długo (ok. dwa razy dłużej niż normalnie), są śliskie, nawilżone, jak na siebie dość ciężkawe. Rozczesały się łatwo, co było moją największa obawą, kiedy jeszcze były mokre. Bałam się też, że kwaśna płukanka stonuje mi kolor końcówek, ale ufff...nic takiego nie miało miejsca. Efekt jest podobny po płukance z żelem lnianym, z tą jednak różnicą, że po żelu moje włosy trudniej ,,łapią” kształt po koczku i są prostsze.  

Czy można używać kosmetyków niezgodnie z przeznaczeniem?

...czyli porozmawiajmy o tabu. Niewiele osób o tym mówi, ale wiele z nas to robi.
Czy kosmetyku o jednym przeznaczeniu można użyć w innym celu? Oczywiście, że można. Ważne, żeby wiedzieć, co się robi. Kosmetyk do rąk czy twarzy może posłużyć do całego ciała, a tego do ust można użyć do włosów. Ale jest też pewne ryzyko: czasem takie, że tylko efekt rozczarowuje, czasem – takie, że można przypłacić zdrowiem albo trwałym uszczerbkiem na urodzie. 



Trzeba:
- albo znać dokładny spis wszystkich składników, a do tego na temat każdego posiadać jakąś wiedzę (lub przynajmniej wiedzieć, gdzie ją wiarygodnie zwiększyć)
- albo trzymać się kilku prostych zasad

plus oczywiście mieć dobre oko do obserwacji, że coś nam nie służy (ale dotyczy to wszystkich kosmetyków, także tych, które stosujemy ,,prawomyślnie”, czyli zgodnie z opisem producenta.

Z użyciem kosmetyku nie warto ryzykować, kiedy:

-ten nie do skóry nakładamy na skórę
Kosmetyki do wytworów skóry (włosów lub paznokci) mają składy komponowane na bazie faktu, że i jedno i drugie jest martwe. W związku z tym, w myśl zasady, że nie ma kontaktu przez skórę, pozwala się na znacznie większą zawartość niektórych substancji. 
Przykład: chlorek cetrymoniowy – powodujący podrażnienia - w produktach bez spłukiwania do skóry np. kremach do twarzy i ciała, nie znajdziemy go więcej niż 0,5 %, podczas gdy w produktach bez spłukiwania przeznaczonych do włosów, jego zawartość może być dwukrotnie wyższa [1, str.4]. Dlatego, nawet jeśli widzimy na opakowaniu mgiełki do włosów skład, który kusi nas kilkoma naturalnymi olejkami czy wyciągami ziołowymi, nie próbujmy zastąpić nią balsamu do ciała (w odwrotną stronę jest ok i warto spróbować!)

-nakładamy go na znacznie większą powierzchnię skóry niż jest przeznaczony (lub znacznie częściej)
Istnieją związki, dla których skóra nie jest wystarczającą barierą i przedostają się do organizmu, wywołując działanie ogólne. Ilość, która znajdzie się wewnątrz naszego ciała jest zależna od powierzchni, przez którą się wchłania. Skutki mogą być opłakane, jeśli jeszcze dodatkowo mamy na taki składnik alergię.
Przykład: jeśli więc użyjemy peelingu z kwasem salicylowym, który miał służyć do twarzy, także na całe plecy, szyję i dekolt jednocześnie, możemy odczuć skutki działania salicylanów, z objawami zatrucia włącznie. Załóżmy, że katar nas złapał i dodatkowo bierzemy aspirynę – lepiej poczytać o maksymalnej dziennej dawce i oszacować, czy nie ryzykujemy jej przekroczeniem (akurat w przypadku kwasu salicylowego i salicylanów, zatrucia nie są rzadkim przypadkiem, szczególnie jeśli chodzi o dzieci [2])

-kiedy ten do spłukania nakładamy bez spłukiwania (lub na znacznie dłuższy czas)
Poza związkami dobrze wchłaniającymi się przez skórę (czyli np. salicylanami z punktu wyżej) musimy też pamiętać, że zawartość wybranych składników w preparatach do spłukiwania, może znacznie różnić się od tej dozwolonej w przypadku kosmetyków, których nie spłukujemy, ba, niektórych składników w ogóle  nie można stosować w produktach bez spłukiwania. Dłuższa ekspozycja skóry na jakiś składnik może wiązać się z ryzykiem działania ogólnego na organizm (szczególnie niebezpieczne dla alergików), a mniej drastycznie np. rosnącym ryzykiem podrażnienia. 
Przykład 1: Mieszanina methylchloroisothiazolinone, methylisothiazolinone (3 i  4) – jest zakazana do konserwacji produktów niespłukiwanych, ale dopuszczalne stężenie w produktach spłukiwanych wynosi 0,0015% [5]. Oba związki mają potencjał uczulający i drażniący, ale drugi jest przy okazji cytotoksyczny i właściwie do tej pory trwa burza, jakie stężenie (zbliżone do tych, które nadal dopuszcza się w kosmetykach do spłukiwania) mogłoby być bezpieczne. 
Przykład 2: Peeling do skóry głowy nałożony na skórę na czas podany przez producenta, prawdopodobnie elegancko usunie martwe komórki naskórka, ale nie naruszy, znacznie mniej podatnej na hydrolizę, keratyny włosa. Kiedy jednak nałożymy go na czas, załóżmy, cztery razy dłuższy, musimy liczyć się z tym, że jeśli mam cienkie lub podniszczone włosy, to zastaniemy je w stanie gorszym niż przed.

-ten nie do twarzy, nakładamy na twarz.
W większości przypadków nic nie stoi na przeszkodzie, żeby balsam czy olejek do ciała wykorzystać jako krem do twarzy. Trzeba jednak być ostrożnym, jeśli chodzi o składniki fotouczulające.
Przykład: olejki eteryczne. Krem z ich dodatkiem może spowodować, że nabawimy się przebarwień. Twarz wystawiamy na działanie promieni słonecznych przez cały rok, natomiast większość ciała jest wówczas zakryta ubraniami, stąd nie stanowi to dla niej większego ryzyka.

sobota, 18 czerwca 2016

Przyspieszacz opalania - jak (i czy) to działa?

Zastanawialiście się kiedyś, czy obietnice, że krem lub olejek z filtrem przyspieszą opalanie, to prawda czy fałsz? Ja tak, ale sprawa interesowała mnie na tyle mało (opalam się łatwo, i tak mi na tym szczególnie nie zależy w żadną stronę), że nie usiłowałam rozwiać wątpliwości i pomyślałam, że pewnie po prostu producent zastosował skrót myślowy, i do samego kremu dodał samoopalacza. Aż do momentu, kiedy przejrzałam opakowanie, nie znajdując w składzie DHA (dihydroksyceton, który odpowiada za brązowienie naskórka i zarazem średnio przyjemny zapach w większości samoopalających produktów ;) ani wyciągów z orzecha czy henny.

Znalazłam za to...
portret tyrozyny z Wikipedii


...tyrozynę, która jak dotąd... kojarzyła mi się z odżywkami białkowymi, depresją i fenyloketonurią, a kosmetycznie, no cóż, z niczym ;) Okazuje się natomiast, że tyrozyna jest zużywana przez organizm do syntezy naszej opalenizny, a właściwie barwnika skóry – melaniny. Podobnie zachowuje się również 2,3-dihydroksyfenyloalanina. Znalazłam informację, jakoby pod ich wpływem melanina powstała 3-5 razy krócej (niestety, autorzy nie wspomnieli o tym, w jaki dokładnie sposób podprowadzili ją do skóry) Oczywiście, melanina powstająca w ten sposób, jest pełnowartościowa i stanowi naturalny czynnik obronny skóry przed promieniowaniem. Skóra nie tylko wygląda więc, ale i działa, jak ta opalona bez wspomagacza (w przeciwieństwie do ,,opalonej” samoopalaczem, w którego przypadku ciemne zabarwienie nie ma większej wartości w obronie przed słońcem).
Co ciekawe, podobne do tyrozyny właściwości wykazują też niektóre olejki eteryczne (np. z bergamotki). Przyjęło się jednak uważać, że opalenizna uzyskana pod wpływem ich działania nie jest równomierna i często powstają przebarwienia.


Informacje, o których wspominam, pochodzą z książki: ,,Chemia środków bioaktywnych i kosmetyków”, autorstwa E. Sitarz – Palczak, E. Woźnickiej i L. Zapały, wydanej przez Oficynę Wydawniczą Politechniki Rzeszowskiej w 2014 roku.

sobota, 4 czerwca 2016

Co dzieje się z włosami pod wpływem słońca? Dlaczego chronić włosy?

Z grubsza wszyscy jesteśmy zapoznani z faktem, że nadmiar słońca szkodzi skórze. Mocnej opalenizny nie uważa się już za oznakę zdrowia, a zwyczaj używania kosmetyków z filtrem na dobre rozgościł się w naszej kulturze. Skóra pokazuje, że ma dosyć słońca dość szybko – potrafi zaczerwienić się, wytworzyć pęcherze, niemiłosiernie piec i w dłuższej perspektywie przerażać przesuszeniem czy przebarwieniami. Czy zmiany zachodzące we włosach pod wpływem słonecznych promieni również są tak widoczne? Co właściwie dzieje się z naszymi włosami pod wpływem silnego światła?

Przede wszystkim, pomijając perspektywę przegrzania sobie głowy, nie chroniąc włosów, nie ryzykujemy zdrowia organizmu. Wygląd włosów natomiast - jak najbardziej.

Promieniowanie UV przekazuje swoją energię naszym włosom. Pod jej wpływem, struktury obecne we włosach ulegają przemianom. Ponieważ energii jest sporo, tworzą się wolne rodniki (to taki twór z pojedynczym elektronem, który nie może usiedzieć w miejscu i chce reagować dalej, natychmiast). Rodniki są wyjątkowo naenergetyzowane i reaktywne, więc reagują z czym się da (w reakcjach dysproporcjonowania, rekombinacji lub przeniesienia pojedynczego elektronu). Jest też więcej scenariuszy – wszak w środowisku reakcji, którym tym razem są włosy ludzkie na upale, znajduje się tlen. On także, mając charakter dirodnika, chętnie przyłącza się do zabawy.

Wróćmy do samego włosa i jego natury. Składa się głównie z keratyny, ta natomiast z różnych aminokwasów. Między innymi z cysteiny. Cysteina zawiera grupę tiolową SH, której obecność odpowiada za zdolność do tworzenia mostków siarczkowych. Wspomniane mostki są ważne, bo odpowiadając za trzeciorzędową strukturę białka – a więc za strukturę i wytrzymałość włosów. Niestety, cysteina dość ochoczo utlenia się pod wpływem światła do kwasu cysteinowego:

u góry - cysteina, na dole - kwas cysteinowy [źródło obu: Wikipedia]

Cierpi na tym ogólna kondycja włosów, zwłaszcza wytrzymałość. Spora grupa funkcyjna z kilkoma tlenami sprawia też, że włosy są bardziej polarne, co w praktyce oznacza, że łatwiej chłoną wilgoć z otoczenia, pęcznieją i zaczynają niemiłosiernie się puszyć.
Oczywiście, nie tylko tiolowa grupa cysteiny może ulegać fotooksydacji. Podobne problemy dotyczą np. fenolowej grupy tyrozyny lub disiarczkowej obecnej w cystynie. Skutki dla oka i grzebienia są jednak z grubsza podobne.

Fotochemicznej degradacji ulega także barwnik włosów – melanina. Tutaj skutkiem jest rozjaśnienie lub przynajmniej, wrażenie utraty nasycenia koloru włosów. Niestety, pigmenty wprowadzone z farbą do włosa, również bywają bardzo podatne na fotoutlenianie i często okazują się jeszcze mniej trwałe niż ich naturalny barwnik.

Ochrona włosów przed zgubnymi skutkami nadmiaru słonka polega na dostarczeniu substancji, które przereagują z wolnymi rodnikami powstającymi w keratynie i utworzą rodniki stabilniejsze, reagujące znacznie wolniej. Takim sposobem wolniej zajdą wszystkie reakcje, niechcianych produktów (czyli w tym wypadku zmian w strukturze włosa), powstanie mniej, a fryzura po wakacjach będzie bardziej przypominać tę, z którą się na nie wybieraliśmy.
Przykładami takich ,,strażników” jest witamina E (hojnie dodawana do wielu kosmetyków) lub chlorek trimetyloaminocynamidopropylu.

Włosom przysłuży się też to, co wprawdzie nie wychwytuje rodników, ale zawsze najskuteczniej chroni głowę – jej zawartość ;)