wtorek, 27 czerwca 2017

Przyszłość kosmetyków i moje rozkminy :)

Nie wiem, czy kiedykolwiek pisałam Wam o tym, jak bardzo lubię czytać stare książki i artykuły poświęcone kosmetykom. Z jednej strony ciekawią mnie same receptury (poza walorami użytkowymi, niektóre są naprawdę śmieszne* albo i trochę straszne), z drugiej - same trendy kosmetyczne. Weźmy podejście do cery trądzikowej - 30 lat temu lansowano podejście oparte na intensywnym odtłuszczeniu skóry (zupełnie, jak szorowanie tłustego naczynia), później zwrócono uwagę na rolę bakterii i walkę z nimi przy użyciu substancji antybakteryjnych (ostra dezynfekcja), jeszcze później zaczął dominować trend na intensywne, niemal ciągłe złuszczanie (jakby część naszej skóry była czymś zupełnie zbędnym), teraz bardziej zauważa się, że skóra żyje, więc próbuje się jakoś ją normalizować. Co będzie dalej? W pewnym stopniu każda osoba zastanawia się nad przyszłością, no i jeśli chodzi o przyszłość życia codziennego, im bardziej śmiałe prognozy snujemy, tym bardziej trafiamy (jako ludzkość) kulą w płot ;) Nie przeszkadza mi to jednak w żaden sposób amatorsko pofilozofować na ten temat, zapraszam więc do świata swoich wrażeń:


Surowce roślinne 2.0

Według mnie fala mody na naturalne składniki wcale nie osłabnie, ale będą to raczej składniki II generacji niż te, które znamy obecnie.
Ekstrakty z roślin są naprawdę doskonałym surowcem, ale ciągle obchodzimy się z nimi w dość prosty sposób - wyciągamy z rośliny, co się da, rozpuszczając to w wodzie, etanolu lub inym prostym rozpuszczalniku, odparowujemy go i ładujemy ekstrakt do kosmetyku. Problem jest taki, że otrzymujemy w ten sposób dość wąskie spektrum związków, i co tu dużo kryć - czasem wszystkim dobrociom towarzyszy też przysłowiowa łyżka dziegciu - związek podrażniający skórę, o wyższej toksyczności niż pozostałe albo często uczulający.
Być może w przyszłości zaczniemy rozdzielać mieszaniny związków obecnych w roślinach, wzbogacając jedne kosmetyki w związki wzmacniające naczynka, drugie - w te ograniczające produkcję sebum, natomiat jeszcze inne - w te o działaniu przeciwstarzeniowym? Możliwa jest też wersja całkiem przeciwna - wyciągniemy z ziół to, co rozpuszczalne w etanolu, wodzie, CO2, niepolarnym rozpuszczalniku i połączymy to w jednym kosmetyku, wykorzystując lepiej potencjał roślin.
Być może pozbawimy olejki eteryczne związków, które stwarzają największe ryzyko podrażnienia skóry i zaczniemy używać ich we większych stężeniach? A może to metody biotechnologiczne posłużą nam do wyhodowania roślin o jeszcze większej zawartości składników aktywnych, a mniejszej - tych niezbyt pożądanych?

Kosmetyk na zamówienie - spora nisza

Mówi się, że personalizacja to trend przyszłości. Mi jednak wydaje się, że takiemu pełnemu dopasowaniu kosmetyku do osoby stoi na drodze dwóch potężnych wrogów - pieniądze i prawo. Unikalny krem na zamówienie to raczej sprawa dla osób, które mogą bardzo dużo zapłacić - testy i ocena bezpieczeństwa są obowiązkowe i płatne dla każdego kosmetyku o odrębnym składzie. Póki co, prawo dotyczące kosmetyków jest w Europie na tyle restrykcyjne, że musielibyśmy mieć do czynienia z co najmniej kilkoma stopniowymi zmianami (które, bądźmy szczerzy, wiążą się z regresem, jeśli chodzi o bezpieczeństwo), by dojść do sytuacji, że wykonanie kosmetyku na zamówienie stanie się opłacalne i zarazem dostępne cenowo dla zwykłego zjadacza chleba. Dlaczego tak sądzę? Koszt wprowadzenia jednego kosmetyku na rynek (chodzi mi tylko o badania i certyfikację, bez kosztów sprzętu, opłacenia osoby, która tworzy recepturę, opakowania etc.) to około 2-4 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę, że produkujemy masowo - żadne pieniądze. Biorąc pod uwagę, że przerzucamy cenę na pojedynczego klienta - spore ryzyko. Biorąc pod uwagę coś jeszcze lepszego - czyli, że płacimy tyle za krem? No właśnie - oto odpowiedź ;) Dodajmy, że przy większych problemach ze skórą zwyczajowo na zamówienie wykonuje się leki (zazwyczaj tanie).
Jak by jednak nie patrzyć, spore nadzieje są w częściowej personalizacji. Załóżmy, dwa kosmetyki o bardzo podobnym składzie - możesz wybrać czy wolisz myjadło w kostce czy żelu. Czy bardziej odpowiada Ci zapach róży czy ziół (a może ma nie pachnieć wcale) albo czy chcesz, by krem miał kolor biały czy zielony. Opcja wyboru jest ograniczona, ale masz na coś wpływ.
Myślę też, że coraz więcej marek zauważa, że ludzie zaczynają lubić robienie czegoś samemu. Zgadza się, że można nie mieć do tego wiedzy, ochoty lub sprzetu, ale i na to jest sposób: dostarczamy bazę, do której oferujemy kilka składników aktywnych do wyboru, jakoś zapach, pigment, trochę substancji zagęszczającej. Wystarczy szpatułka, butelka i łyżeczka. Wieszczę temu rozwiązaniu masową popularność i produkcję przez koncerny w rodzaju L'Oreal. Dlaczego? Spójrzmy: dla naszych rodziców luksusem było kupić meblościankę, która przyjechała do domu już złożona. Nasze pokolenie woli poskładać samemu mebelek z Ikea, ale mimo wszystko jeszcze nie piłujemy w domu desek ani nie wyrównujemy ich szlifierką, kiedy chcemy mieć stolik (do czego można porównać robienie kosmetyków od podstaw). Spece od marketingu wiedzą, że dobrze jest sprzedawać rozwiązania, które przypominają zabawę i nie ma przy nich ryzyka niepowodzenia (nikt przecież nie lubi płacić za grudki w kosmetyku i kiepski zapach).

Rewolucja opakowaniowa

Lubimy efektowne opakowania, ale też jesteśmy w miarę świadomi, co dzieje się z plastikowymi pudełeczkami, butelkami i tubami. Ta świadomość rośnie wraz z nowym pokoleniem, stąd sądzę, że w kwestii opakowań zapowiada się większa zmiana. Załóżmy, że do wyboru mamy polimery biodegradowalne, papier i szkło. Z papierem jest łatwo, o ile pakujemy suche produkty. Wtedy wystarczy zwykły, trochę bardziej wytrzymały karton. Gorzej, kiedy mamy do czynienia z balsamami czy tonikami - niestety, kartoniki typu Tetrapack, w które ładuje się mleko lub sok, do łatwych w recyklingu nie należą. Mamy jednak do dyspozycji szkło, które nie reaguje ze składnikami kosmetyków, łatwo je stłuc, umyć i wykorzystać ponownie. Albo nie tłuc, tylko przyjść z nim do sklepu po nową porcję kosmetyku i sądzę, że to właśnie stanie się to coraz bardziej popularne rozwiązanie.
Drugą ścieżką stają się opakowania jednorazowe, których podstawą są polimery biodegradowalne, do tego wyprodukowane z odnawialnych surowców jak np. polilaktydy lub biopoliestry. Coraz bardziej dopracowane, będą miały szansę przetrwać czas życia kosmetyku, ale łatwo rozpadną się, kiedy przyjdzie na to czas: na wysypisku, po dodaniu przyspieszających rozkład bakterii.

Zmierzch ery emulsji? 

To najbardziej śmiała prognoza. Zwykle ze słowem ,,kosmetyk" kojarzy nam się krem. Od czasu do czasu sięgamy po żel, serum lub olejek, ale krem to coś, co na stałe wrosło w naszą świadomość - łatwo się aplikuje, szybko wchłania, wdzięcznie da się manewrować jego wyglądem (dodając barwników lub modyfikując konsystencję). Śmielej mówiąc, kremy to mali oszuści percepcji - dzięki nim potrafimy nałożyć na skórę składniki, których z osobna byśmy nie użyli w obawie, że są za tłuste, że zapchają, wysuszą, podrażnią. Jest jednak pewien problem z kremami, który dostrzegają szczególnie osoby z wrażliwą lub atopową skórą. To obecność emulgatorów. Standardowy krem to jego statystyczny producent, który woli dołożyć więcej emulgatorów, by emulsja się nie rozwarstwiła i trzymała fason przez długie lata. Pomyślcie sami, z ręką na sercu, co myślicie o rozwarstwionym kremie ;) Emulgatory są jednak substancjami powierzchniowo czynnymi i nasza skóra ich nie lubi, bo emulgują i ułatwiają usuwanie ochronnej warstwy lipidowej. Jeśli więc zastanawiasz się dlaczego Twoja skóra źle toleruje np. krem do rąk i po jego użyciu masz uczucie jeszcze większej suchości, to być może jest to kwestia emulgatora (np. Cetyl alcohol, Stearyl alcohol, Coco glucoside) na drugim czy trzecim miejscu w składzie?
Dobrze, ale jeśli nie emulsja, to co? Są inne sposoby ;) Najprostszy to preparat dwufazowy. Trzeba wstrząsnąć przed użyciem, nanieść na twarz i efekt jest ten sam, a unikamy całego szeregu nieporządanych składników, które lądują do ,,ładniejszej" emulsji. Czy zyska popularność? Myślę, że szansa jest duża, bo atopia i nadwrażliwość zaczynają występować coraz powszechniej.
A może niemal całkowicie pozbyć się matrycy kosmetyku? Całe działanie przejmują substancje aktywne przymocowane słabym oddziaływaniem ze stałym podłożem. Załóżmy, że tym podłożem jest cienka, ,,żelowa" warstwa przewodzących prąd polimerów, która przypomina znane nam hydrożelowe maski. Różni się od nich tym, że jest wyposażona w czujniki chemiczne (diagnozujące np. nawiżenie czy obecność stanów zapalnych), a do tego sama wprowadza do skóry właściwe substancje i to z efektywnością, jaką dają profesjonalne zabiegi. Ponieważ jest to w zasadzie hybryda urządzenia elektronicznego i kosmetyku, zapmiętuje nasze wybory, np. wydziela zapach, który lubimy, ogrzewa lub schładza naszą twarz, a jak przystało na nowoczesny wynalazek, sama czerpie i magazynuje energię słoneczną. Domyślam się, że brzmi to wszystko bardziej jak sen niż przypuszczenie, ale uprzedzałam, że zacznę wybiegać w przyszłość, prawda?

Na zakończenie dorzucam jeszcze krótki, amatorski filmik własnego autorstwa, który przygotowałam dawno temu na konkurs poświęcony rozwojowi technologii w codziennym życiu. Możecie pooglądać na nim właśnie tę ostatnią koncepcję :)



A jak Wy wyobrażacie sobie przyszłość kosmetyków i kosmetyki przyszłości?

*pamietam lekturę książki, w której autor (lub autorka) z przejęciem opisywała żółwiowy tłuszcz jako perspektywiczną metodę walki ze strzeniem się skóry

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Moja ulubiona odżywka drogeryjna

Moi drogeryjni ulubieńcy, jeśli chodzi o odżywki, to od dłuższego czasu świetnie wszystkim znane klasyki w rodzaju Oil Repair, żółtego Gliss Kur i olejkowego Timotei. Od jakiegoś czasu dołączył do nich jednak jeszcze jeden produkt - odżywka L'Oreal Elseve Magiczna Moc Olejków. I to właśnie on jest odżywką drogeryjną po którą sięgam najcześciej. Dlaczego?




Skład i działanie
Z pewnością skład nie jest tu głównym powodem. Mimo szumnej nazwy (bo jak widzicie, tak naprawdę powinien brzmieć: Magiczna moc gliceryny i silikonów" ;), skład wygląda raczej skromnie:

Aqua, Cetyl Alcohol, Glycerin, Amodimethicone, CI 77891, CI 77491, CI 15985, CI 19140, Chamomilla Recutita Extract, Mica, Cocos Nucifera Oil, Hydroxyethylcellulose, Stearyl Alcohol, Behentrimonium Chloride, Trideceth-6 Chlorhexidine Digluconate, Helianthus Annuus Seed Oil, Nelumbium Speciosum Extract, Linum Usitatissimum Flower Extract, Isopropyl Alcohol, Dipalmitoylethyl Hydroxyethylmonium Methosulfate, Caprylic/Capric Triglyceride, Myristyl Alcohol, Caramel, Gardenia Tahitensis Flower Extract, Rosa Canina Flower Extract, Bisabolol, Cetyl Esters, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, BHT, Citric Acid, Glycine Soja Oil, Parfum

Określiłabym go jako humektantowo-silikonowy ;) Za złe można mu mieć przede wszystkim to, że oleje są dalej niż silikon i barwniki (i to głównie kokos, którego moje włosy za bardzo nie lubią), samych barwników jest mnóstwo (wszystkie te CI cyferka), pojawia się alkohol izopropylowy...

A jednak! Nie zaliczyłam po tej odżywce ani jednego Bad Hair Day. Włosy są po jej użyciu nawilżone, ale nie na tyle, by się puszyć, a przede wszystkim gładkie i miękkie. Nawilżenie jest ,,zamknięte" we włosach warstewką silikonu i olejków na tyle, że nie przesuszają się do następnego mycia. Odżywczej maski oczywiście nie zastąpi, a na dłuższą metę dostatecznie nie dociąża, ale z drugiej strony - od odżywki oczekuję przede wszystkim tego, żeby włosy wyglądały na zadbane.
Odżywkę można  nałożyć na bardzo krótko - dziesięć minut czy minutę - efekt będzie taki sam. Właśnie dlatego tak ją lubię: kiedy nie mam czasu na cięższą maskę, olej czy żel lniany, ,,Magiczna Moc Olejków" ujarzmia suche i niesforne włosy, nie obciąża, i wymaga naprawdę minimalnej ilości czasu. 

piątek, 16 czerwca 2017

Mydło ,,na gorąco" z glinką - przepis

Uwielbiam robić kosmetyki. W przeciwieństwie do emulsji, które w laboratorium wychodzą świetnie, a w domu różnie bywa, mydło wychodzi mi zawsze. To jest: zawsze nadaje się do użycia i zawsze sprawdza się (przynajmniej do twarzy) nie gorzej od dobrego kosmetyku, który kupię gotowy.
Tym razem postanowiłam połączyć to, co dobre z tym, co... równie dobre i dodałam do mydła glinki ;) A właściwie dwóch: czarnej i różowej. Czy jestem zadowolona z tej mikstury dowiecie się później, ale jedno jest pewne - sama metoda produkcji mydła na gorąco (czyli z gotowaniem) spodobała mi się i z pewnością ją jeszcze wykorzystam.



Kwestia produkcji mydła to temat rzeka. Sympatycy tej czynności wyróżniają metodę zimną i gorącą. Dotąd zazwyczaj korzystałam z zimnej, czekając kilka tygodni, aż reakcja zmydlania zajdzie niemal w całości. PTym razem postanowiłam jednak skusić się na metodę gorącą, ponieważ:

  • mydło jest gotowe tego samego dnia
Kiedy już szczęściwie znajdę ochotę na dokładnie wysprzatanie swojego kącika zabaw kosmetycznych, mogę jednego dnia przygotować masę, uformować i ozdobić ją oraz od razu używać.
  • łatwiej jest dodać aktywne lub dekoracyjne dodatki
Nie warto dodawać większości dodatków, gdy mydło jest niedojrzałe. NaOH (KOH także to dotyczy) między innymi denaturuje białka, zmienia strukturę cukrów (zarówno prostych, jak i złożonych), zobojętnia kwasy i strąca wodorotlenki z wielu rozpuszczalnych soli. Ułatwia też zajście wie(eee)lu reakcji między poszczególnymi składnikami, stąd w największym skrócie - nie polecam.

Weźmy tytułową glinkę jako przykład - sporo minerałów obecnych w kaolinie reaguje z NaOH. Dlatego jeśli chcielibyśmy zrobić mydło z jej dodatkiem na zimno i cieszyć się równie dobrym efektem, musielibyśmy poczekać aż masa mydlana dojrzeje, rozdrobnić ją, przetopić i dopiero dosypać glinki. Kiedy stosujemy metodę na gorąco, masę mamy od razu w naczyniu i od razu bez grudek, czyli łatwo mieszającą się.
  • można sobie pozwolić na więcej zabawy z dziećmi
To dla mnie główny atut. Pierwszą część robię sama, ale kiedy jest już prawie gotowe (czyli nie żrące, a gorące), zapraszam do działania córeczkę.
Tutaj domyślam się, że zdania w temacie dzieci+gorąco i dzieci+chemikalia mogą być podzielone, więc nie nakłaniam, tylko piszę, że jest taka opcja. Młoda chemiczka ma kontakt z gotowaniem w domu i przedszkolu, mam na nią oko, jest w okularach, a używane substancje są bezpieczne, o ile się ich nie zjada. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do dzieciaka, chemii lub samego siebie, niech postepuje w zgodzie z przekonaniem, a nie tym, co piszę - koniec wstawki BHP ;)
Kończy gotowanie, sprawdza pH papierkiem, dosypuje dodatków i nakłada do foremek. Czy to lubi? Cóż, jako odpowiedź niech posłuży fakt, że sporo wolnych dni zaczyna się u nas pytaniem: ,,Mamusiu, a zrobiiiiimy dziś kosmetysie?"

Na czym polega robienie mydła ,,na gorąco"?

W największym skrócie na tym, żeby wykorzystać to, że w podwyższonej temperaturze cząsteczki mają większą energię, więc reagują szybciej i można uniknąć kilkutygodniowego leżakowania.
Pierwsza część wygląda identycznie, jak w metodzie zimnej (dlatego linkuję opis czynności)- jest roztwór NaOH, jest też olej. Mieszamy blenderem (robię to od razu w nierdzewnym garnku), ale zamiast wlewać do formy, stawiamy wszystko na gaz. Gotujemy, mieszając od czasu do czasu przez około godzinę (jeśli ogień będzie konkretny, to znacznie krócej).W tym czasie uzupełniamy małymi porcjami wyparowaną wodę, kiedy widzimy, że mydło zaczyna się łatwo przypalać.
Kiedy mydło jest gotowe? Pierwszy warunek to pH. Sprawdzamy na maleńkiej porcji mydła (czubek łyżki) wymieszanej z wodą (najlepiej przygotować sobie szklankę z boku). Kiedy pH będzie wynosić między 7 a 8,5,mydło można doprawić, czym uznamy za słuszne.



Ile czego użyć? Czy muszę mieć wagę?

Do obliczeń z miejsca polecę SoapCalc. Poniżej pokażę screeny, jakie to zmyślne cudo:


Wybieramy rodzaj oleju i wodorotlenku, a kalkulator oblicza, ile ługu musimy użyć na daną ilość oleju i podaje to w gramach. Jeśli jednak ktoś nie dysponuje wagą techniczną ani kuchenną też nie musi bardzo się przejmować. Możliwe jest przybliżone określenie proporcji objętościowych. Do swojego mydła użyłam oleju oliwnego (pomace), dokładnie litra. Gęstość olejów oliwnych (i większości olejów spożywczych) to według różnych źródeł 0,8-0,9 kg/l, czyli litr tej oliwy będzie ważył między 800g a 900g. Ponieważ nie sprawdzimy tego bez wagi, przyjmijmy wartość dokładnie pośrodku, czyli 850g i tą właśnie wpiszmy w kalkulator.
Teraz czas na wartość 'Super Fat'. Ustawiam ją zwykle odruchowo na 10%, ale przy ciepłej metodzie nie trzeba się nią aż tak bardzo przejmować - gdyby tłuszczu było za mało, łatwo dodać go w trakcie gotowania. Jeśli więc kilka razy pod rząd macie sytuację, że sprawdzacie pH mydła, a ono cały czas się nie obniża, spróbujcie dodać trochę jakiegokolwiek oleju. Prawdopodobnie było go za mało wcześniej.
Pozostała jeszcze ilość wodortlenku i wody. W pole 'Water as % of oils' wpisać możemy w zasadzie dowolną wartość i niezbyt się nią przejmować (jak widać, wpisałam 50, ale nie użyłam aż tyle) - wody musi po prostu być tyle, żeby wodorotlenek się rozpuścił. Jeśli mydło w czasie gotowania będzie zbyt gęste, można jej dodać, a jeśli zbyt rzadkie - odparować ją.
Teraz już pozostaje kliknąć, żeby kalkulator policzył, ile NaOH nam trzeba:




Wodorotlenek wyskakuje nam jako wartość podana w gramach. Ale na to też jest sposób! Na opakowaniu prawdopodobnie będzie podana taka wartość, jak gęstość nasypowa. Mój ma postać drobnych pastylek o ok. 2mm średnicy i jego gęstość nasypowa to 1,14 g/cm3. Centymetr sześcienny to inaczej ml. Wartość może być też podana w kg/m3. Teraz pozostaje tylko znaleźć gęstość nasypową swojego odczynnika, odczytać wartość z ,,mydlanego kalkulatora" i posłużyć się banalną proporcją, jak ta zapisana poniżej:

masa przypadająca na 1cm3 według gęstości nasypowej [w gramach]    -    1cm3
masa z przepisu z kalkulatora [w gramach]    -     x [w cm3]

czyli u mnie:

1,14g     -     1 cm3
102,55g      -      x cm3

x= (102,55 x 1)/1,14
x= 89,96 cm3

Jeśli mamy miarkę do odmierzania objętości (np. miarki do ciasta czy nakrętki z syropu) to 90 cm3 (czy jak kto woli ml) nie jest już żadnym problemem.

Pozostaje już tylko dodatek, czyli glinka. Ja użyłam po 50g różowej i czarnej glinki Fitocosmetic.

A jak z samym mydłem?

To chyba pierwszy raz, kiedy bardziej odpowiada mi wariant ,,biały", czyli mydło bez żadnych dodatków. Nie o to chodzi, że glinka się nie sprawdza na skórze. Sprawdza się właściwie bardzo fajnie, ale jest w niej sporo krzemionki, więc rysuje i paskudzi moją plastikową mydelniczkę. Za to kostka mydlana z glinką jest twardsza i wytrzymalsza, więc z tego względu można się skusić ;)

czwartek, 8 czerwca 2017

L.T.Piver: Cedre i Cuir

Moje zamiłowanie do klasycznych zapachów wcale nie maleje. Nie dziwi więc, że wprost przepadam za wszystkimi perfumami domu L.T.Piver. Gdybym miała porównać noszenie perfum, które wychodzą spod ich rąk (czy nosów, jak kto woli), do noszenia ubrań, to byłyby to przede wszystkim te uniwersalne, przyjemne dla skóry i nie rzucające się w oczy. Z doskonale wykończonymi i zabezpieczonymi szwami, które nie przekręcą się nawet po setnym praniu, ze szlachetnej bawełny, delikantnej wełny, pachnącej, połyskującej skóry... Wprawne oko dostrzeże kunszt wykonania, ale też osobom, które gustują w najnowszych krojach i ostentacyjnych detalach, wydadzą się po prostu nudne. To perfumy, które nosi się dla siebie, które nie będą uwierać swoją intensywnością w upale, z którymi przyjemnie się śpi i które naturalnie przenoszą do świata marzeń.

Doskonale skomponowane, z wyraźnym podziałem na trzy części kompozycji, umiarkowaną projekcją i perfekcyjnym (w niewymuszony sposób) wydźwiękiem każdego składnika, są moimi ulubieńcami, niezależnie od charakteru. Dziś na tapecie cedr i skóra - Cedre i Cuir. Niby niszowce, ale bardzo przystępne dla każdego nosa.



Cedr, słońce, herbata i łóżko
Cedre to kompozycja ciepła, ale nie w słodki, lecz słoneczny i leniwy sposób. Tytułowy cedr jest oddany w sposób przywodzący na myśl popołudnie. Jest to południe nie byle jakie: na południu Europy, leniwy dzionek, rozgrzane drzewa roztaczają swój aromat. Podczas spaceruju czujesz nie tyle igliwie, co właśnie drewno, do tego przyniesiony przez wiatr zapach łąki pełnej lawendy. Wracasz do domu i przesiadujesz na tarasie z aromatyzowaną, czarną herbatą (bergamotka i... paczula?). Jest jeszcze ciepło, ale czujesz już w powietrzu jesień. W domu czeka kominek, spory zapas drewna, niezaścielone przez cały dzień łóźko. I ten domowy nastrój, w którym domiuje pościelowe piżmo, trwa aż do końca. Zapach ucieka ze skóry po ok. 5 godzinach.

Cuir - tak pachną opowieści z przeszłości
Tak się teraz zastanawiam, czy z przystępnością dla każdego nosa, którą obwieszczałam we wstępie trochę w tym wypadku nie przesadziłam. Z jednej strony Cuir to skóra lekka, nie ma intensywnego, zwierzęcego (żeby nie powiedzieć: zapoconego ;) charakteru, jak się czasem w perfumach zdarza, z drugiej jednak, jest to kompozycja odczuwalnie w stylu retro. Otwarcie jest ostre, aż świdruje w nosie. Już od początku czujemy skórę, ale najciekawsza jest po dłuższej chwili, gdy traci na sile i dopuszcza do głosu ambrę i miód. Zapach jest charakterny, śpiewny, bogaty i (co zadziwia) taki... prawdziwy? Stajemy przed opowieścią w której nie ma pozerstwa, napięcia i patosu. Bo to nie jest żadna stylizacja na vintage, to jest zapach dawnych czasów. Więc wspominamy, a kompozycja podtyka nam pod nos to świeżość kardamonu, to słodycz neroli i cynamonu, to lekko tlące się labdanum i olibdanum... I jeszcze jedną ciekawą nutę, rzadko obecnie spotykany mech dębowy. Mimo, że podział perfum na damskie i męskie wcale mnie nie rusza, a 90% mojej kolekcji stanowią zapachy deklarowane jako męskie, to muszę przyznać, że mech faktycznie nawet mi od razu przywołuje na myśl faceta. Dlatego lubię Cuir i na skórze swojej i na skórze swojego męża i bez bicia przyznam, że lepiej pachnie na nim. U mnie jest dużo fajnych dymków i klimatów ogniska, ale u niego piękny miód, ambra, ugładzony mech, no i błyszcząca, starzejąca się z klasą skórzana teczka, buty, rękawice... Zapach jest całkiem trwały i wytrzymuje 7 godzin.

A czym Wy lubicie pachnieć?

sobota, 3 czerwca 2017

Po co alkohol w kosmetykach? Kilka powodów.


Bywa, że wątpliwy z naszego puntu widzenia składnik bardzo przyczynia się do polepszenia efektu działania kosmetyku. Wpływa albo na skuteczność albo chociaż na percepcję.
Bywa też, że kiepski skład kosmetyku pakuje się w luksusowe opakowanie i wzmacnia pożądanie wysoką ceną, słabszą dostępnością (np. tylko apteki) lub ciekawą reklamą.
Który z tych dwóch przypadków dotyczy etanolu i propanolu czyli składników określonego w składzie jako alcohol denat, ethanol, isopropanol lub isopropyl alcohol? Czy jest pożądany i konieczny, akceptowalny czy zbędny, a nawet szkodliwy? Sami zadecydujcie. Ja przedstawię kilka powodów, dla których producenci umieszczają go w swoich wyrobach.

,,Alcohol" to nie zawsze to, co nasuwa się na myśl, jako pierwsze
Pierwsze kosmetyczne skojarzenie ze słowem alkohol? Oczywiście spirytus salicylowy. Czyli wodnista, bardzo szybko odparowująca ciecz, wysuszająca skórę.

Jej głównym składnikiem jest oczywiście etanol (Ethanol, Ethyl alcohol, Alcohol Denat), ale prawie wszystko, co przeczytacie w dalszej części posta, dotyczy też izopropanolu (w kosmetykach jako: Isopropanol, Isopropyl Alcohol)

W produktach do pielęgnacji znajdziemy też mnóstwo innych alkoholi, m.in. : cetylowy (Cetyl Alcohol) , stearylowy (Stearyl Alcohol), ich mieszaninę (Cetearyl Alcohol), alkohol tłuszczowy z nasion kapusty (Brassica Alcohol), kokosa (Coco Alcohol), alkohol oleinowy Oleyl alcohol i inne, które mają duże cząsteczki. Wszystkie wyglądają podobnie po poniżej przedstawionego alkoholu oleinowego, czyli poza grupą hydroksylową, mają sporych rozmiarów łańcuch węglowodorowy.


W związku z taką budową, są najcześciej ciałami stałymi. Zalicza się je do alkoholi tłuszczowych i zgodnie z tą nazwą zachowują się raczej jak tłuszcz niż wspomniany spirytus. Używa się ich często jako emulgatorów, są też emolientami. Ale nie o nich dziś. W tym poście poruszymy temat kontrowersyjnych, ,,spirytusopodobnych" alkoholi ;)




Wydaje Ci się, że świetnie czujesz, jak Twój krem nawilża? A może to tylko alkohol?
Trick stary jak świat. Już przy aplikacji czujesz chłód, orzeźwienie, to, jak ,,spragniona skóra pije wodę". Jeśli chodzi o najpopularniejsze obecnie lekkie kremy, które zawierają 70 - 80% wody, naszą perepcję oszukuje w nich najczęściej etanol (czasem także dodatkowo mentol). Szybciutko odparowując ze skóry, delikatnie schładza jej powierzchnię i daje uczucie orzeźwienia. Jeśli macie około trzydziestki, być może pamiętacie wprowadzenie na rynek kremu Nivea Soft? Reklamowany był przez skojarzenie z letnim deszczem. Dziś, w czasach zwiększonej świadomości, skład wydaje się taki sobie. Ale uczucie ,,WOW! Ale nawilża!", które odczuwało się po aplikacji spowodowało, że stał się hitem i przez wiele lat utrzymał tą pozycję.

Lśniące włosy. Ale tylko raz.
Zazwyczaj włos porównuje się do rośliny. Jest cebulka, jest łodyga, sa łuski, które kojarzymy z otwieraniem się i zamykaniem się, jak u żyjącego kwiatu.  Zgrabny opis, ale jeśli chodzi o same łuski, nie do końca prawdziwy: samymi kosmetykami pielęgnacyjnymi nie jest wcale tak łatwo sterować ich przepuszczalnością (czyli mitycznym otwieraniem i zamykaniem się).
Ale do rzeczy. Łuski są bardzo odporne na wodę i chemikalia. Dlatego właśnie chronią miękki i chłonny rdzeń włosa przed zniszczeniem. Wyobraźmy je sobie, jak płytki na ścianie. Kiedy lśnią najbardziej? Wysmarowane czymś tłustym czy solidnie odtłuszczone i umyte? Tak właśnie działa etanol w kosmetykach nabłyszczających - odtłuszcza powierzchnię łusek i sprawia, że wszystko, co na nich pozostało, jest równomiernie rozprowadzone. Niestety, przy tym wysusza i stosowany częściej (szczególnie na włosach, w których naturalny kształt łuski i ich ułożenie nie do końca chroni rdzeń) może sprawić, że włosy będą suche i kruche. Podobnie z włosami zniszczonymi.

Czy alkohol przełamuje bariery? Barierę ochronną skóry na pewno
Jeżeli stosujemy na skórę jakiś wyciąg ziołowy lub płyn kosmetyczny/leczniczy z konkretnym składnikiem, który ma dotrzeć do głębszych, żywych warstw naskórka, to tak naprawdę walczymy trochę z własną barierą ochronną. Etanol w tym pomaga.
Skórę, która ma przyjąć aktywny składnik można również przygotować peelingiem, usuwając część warstwy rogowej (czyli martwych komórek zlepionych sebum). Nie rozwiązuje to jednak problemu całej bariery hydrolipidowej, którą cieżko sforsować. Można to trochę porównać do leczenia rany przez plaster. Lek aplikowany na plaster, a nie na ranę jest mniej skuteczny. Stąd w kosmetykach etanol, który rozluźnia nasz naturalny ,,plaster" i pomaga czynnej substancji przez niego przejść.
Ponieważ rana bez plastra jest znacznie bardziej narażona na niebezpieczeństwa, pojawiają się natychmiast inne pytania: Czy skóra jest wystarczająco chroniona przed czynnikami z zewnątrz? Czy bardziej jej taką kuracją pomagam czy szkodzę? Oczywiście, równocześnie do np. kuracji ziołowej z etanolem, można stosować kosmetyki, które pomogą odbudować barierę. Osoby z cerą wrażliwą, alergiczną lub atopową wiedzą jednak, że nie jest to takie proste. Osobiście sama skupiam się raczej na uszczelnianiu bariery lipidowej niż docieraniu z aktywnymi składnikami w głąb naskórka.

Bakterie nie przepadają za alkoholem
Alkohol wysusza skórę i narusza barierę ochronną, ale jedno trzeba mu przyznać - jest chyba najłagodniejszym i najbardziej nieszkodliwym dla człowieka konserwantem. To znaczy, ogranicza rozwój mikroorganizmów, bo np. substancji czynnych przed utlenieniem nie ochroni. Znacznie wyprzedza pod tym względem także naturalne olejki eteryczne, które zawierają sporo toksycznych substancji. Spójrzmy prawdzie w oczy: wątrobie szkodzi dopiero po regularnym używaniu dużej ilości (nawiasem mówiąc, wprowadzić się w stan upojenia alkoholowego można także drogą wziewną i przez skórę, ale kosmetyki nie stwarzają raczej ryzyka pod tym względem), nie kumuluje się w organizmie... Wada jest taka, że trzeba wlać go do kosmetyku na tyle dużo, że wpływa silnie na jego działanie.

Alkohol w bazie kosmetyku
Baza czyli to, co ma rozpuścić składniki i ułatwić ich połączenie. Alkohol rozpuszczalnikiem świetnym jest (to taka chemiczna parafraza: ,,Słowacki wielkim poetą był" ;). To, czego nie rusza sama woda, a niekoniecznie chcemy rozpuszczać to w tłuszczu, ma szansę polubić się z alkoholem.
Co na przykład? Roślinne substancje czynne (np. sporo terpenów), rozmaite olejki eteryczne i ogólnie związki zapachowe. Perfumy nie bez przyczyny są oparte na alkoholu - dzięki niemu udaje się zachować przejrzystość płynu i jednolity zapach bez konieczności wstrząsania flakonikiem. Podobnie z ziołowymi płynami antyseptycznymi, odstraszającymi owady czy pobudzającymi wzrost włosów - dzięki alkoholowi używa się ich łatwiej i stanowczo lepiej wyglądają.

Przyznam szczerze, że poza perfumami i mgiełkami na owady, raczej staram się unikać kosmetyków zawierających alkohol. Nie służą mojej dość wrażliwej cerze, nie mówiąc już nawet o włosach. Za to nie mogę się napatrzyć na zdrowe włosy mojej mamy potraktowane maseczką z zółtka i koniaku. A jak jest u Was?